Bałkany 2017
Bałkany po raz pierwszy.
To nasz pierwszy wyjazd na Bałkany, celem jest odwiedzenie sztandarowych atrakcji Chorwacji. Pomysłem dzielę się z kolegą który delikatnie pisząc prostuje kilka moich pomysłów, jednocześnie dodając od siebie kilka nowych. jak się potem okazuje są to strzały w dziesiątkę. Wystarczy napisać że odradza nam Krka, w zamian sugeruje Wodospady na rzece Unie i Kravica w Bośni i Hercegovinie. Ale, o tym potem. Wyjazd zaplanowany, kwatery na Booking.com wykupione i zonk. Moje auto utknęło w warsztacie samochodowym, do którego pojechałem w celu wymiany tarczy sprzęgła i usunięcia kilku drobnych defektów. Tak zwani fachowcy kompletnie sobie nie radzili ze starym modelem Renault. W związku z powyższym następuje przesiadka do Opla Doroty i ruszamy. Pierwszy przystanek Sandomierz, mam tam do wykonania montaż z którego cały dochód jest przeznaczony na wyjazd. Tutaj znów pojawiają się problemy w związku z którymi musimy naruszyć inna pulę oszczędności. Ten wyjazd zaczyna się naprawdę z przygodami, do zarezerwowanego pola namiotowego docieramy kilka minut po północy, niestety wjazd jest zamknięty. Nie chcąc robić hałasu szukamy po nocy miejscówki na dzikusa. Znajdujemy ją kilkaset metrów dalej nad jakimś zbiornikiem wodnym. Mapa pokazuje, że jest to niewielkie jeziorko w pobliżu Czeskiej granicy. Przed snem brodzę w niezwykle ciepłej wodzie i natykam się na raka, świadczy to o niezwykłej czystości tej wody. Musi być ich tutaj sporo ponieważ rano natykam się na kilka wylinek (tak to się chyba nazywa) Nie niepokojeni przez wędkarzy powolutku ruszamy w dalszą drogę. Kierunek Dreżnik Grad.
Po drodze mijamy Wiedeń i wskakujemy na krótkie zwiedzanie i lody. Po odstaniu swojego w kolejce i zamówieni dwóch pokaźnych porcji okazuje się, że nie można płacić kartą. O matko i co teraz. Oddać lody? Wcale nie mam na to ochoty bo upał niemiłosierny. Poza tym Dorota już swojego liznęła. Dziewczyna (lodziarka? ;)) pokazuje nam na migi, że nie musimy płacić. My jednak nie chcemy robić wstydu innym Polakom szukamy bankomatu, znajdujemy trzy i…… wszystkie popsute. Cholera. Obiecujemy sobie, że kiedyś im oddamy za te lody. Dziś widocznie nie jest ten dzień. Przez Słowenię przejeżdżamy praktycznie tranzytem by pod wieczór dotrzeć do zarezerwowanej kwatery w Dreżnik Grad. Wszystko ok. Córka właścicielki prowadzi nas po schodach na górę, pierwszy pokój to rodzaj wspólnego salonu, drugi to czysty i zadbany pokoik z widokiem na kościółek. Jeszcze nie wiemy jak ten “przeklęty” kościółek da nam do wiwatu. Okazuje się, że jego dzwon bije o każdej pełnej, a kurant zegara wydzwania 30 minut po każdej pełnej godzinie. Matko jedyna, koszmar. Mieliśmy nadzieję, że po 22 drugiej przestanie. Nic z tego.
Sokolačka Kula
Zauroczeni zdjęciami chcieliśmy zobaczyć Jeziora Plitwickie i Wodospady Krka. Zamiast tych komercyjnych atrakcji decydujemy się cos zupełnie innego. Za namową kolegi jedziemy obejrzeć wodospady na Unie w Bośni i Hercegowinie. Po drodze mijamy Bihač, a kilka km za nim w miejscowości Sokolač natykamy się na ruiny zamku Sokolačka Kula umiejscowionej przez budowniczych na wzgórzu Debeljača. Pierwsze wzmianki o wiosce pochodzą z X w.p.n.e. Prawdopodobnie wtedy też powstały pierwsze fortyfikacje, a w XIV w.n.e. przybrały obecną formę by z górującego nad miastem wzgórza strzec okolicy i ówczesnej stolicy. Warto poświęcić około godziny na jej zwiedzanie i podziwianie wspaniałej panoramy.
Park Narodowy Una
Jakiś czas krążymy wokół parku, ponieważ pomimo szczytu sezonu kolejne wjazdy są zamknięte. Po jakimś czasie trafiamy na drogę która nie jest zastawiona szlabanem, prawdopodobnie dlatego, że prowadzi do zagród położonych tuż nad rzeką. Jedziemy niezwykle piaszczystą drogą wzdłuż rzeki Uny, okna mamy zamknięte, a Opel Doroty nie ma klimy. Jeszcze nie wiemy jaka czeka nas nagroda. Wodospady są wspaniałe, jez. Martin Brod cudowne. Tego się nie da zapomnieć, tym bardziej że pomimo środka sezonu turystów prawie niema. Jest cicho i spokojnie. Nie chcemy odjeżdżać, więc aby jak najdłużej cieszyć się oczy wspaniałym widokiem kupujemy mieszankę z krojonych owoców i siadamy na ławce. Jest pięknie.
Martin Brod
Martin Brod
Przemieszczamy drogą M761, widok jest smutny. Opuszczone domy z wyraźnymi śladami po ostrzale artyleryjskim. Smutny to widok, minęło prawie ćwierć wieku, a domy stoją samotne, niezamieszkane pojedynczo lub w grupie. Zamieszkana niegdyś i tętniąca życiem piękna równina przypomina scenografię do filmu o zagładzie ludzkości. Jak mało atrakcyjny turystycznie jest to region świadczy panika w jaką wpada kelnerka w przydrożnym barze. Jest autentycznie skonsternowana i zagubiona faktem, że jej klienci nie mówią miejscowym językiem. A krótkim ataku “paniki” wraca do nas i prosi o pomoc jednego z kierowców. Dalej już leci gładko, zamawiamy miejscowe ćevapčići, swoją drogą najgorsze jakie jedliśmy i ruszamy w kierunku Blidnje. Jest to największa kałuża jaką w życiu widziałem. Dosłownie kałuża, takie jest pierwsze skojarzenie. Wyobraź sobie olbrzymi płaski teren, bez żadnego nawet najmniejszego “uskoku” na brzegu. W którym różnica poziomów pomiędzy taflą wody, a brzegiem wynosi zero.
Buško
Zaczyna się robić późno, a my nie mamy żadnego noclegu i zapasów. Kraj jest zupełnie inny od naszego, brak tutaj tak jak u nas małych sklepików spożywczych, brak informacji na mapie. Pierwsze miejsce gdzie trafiamy to stacja benzynową. Tam zasięgamy języka i wcale nie tak pewni czy dobrze zrozumiano nasze pytanie i czy my dobrze zrozumieliśmy odpowiedź kierujemy się nieśmiało we wskazanym kierunku. Nie jestem w stanie napisać gdzie było to miejsce. Ważne że trafiliśmy na bardzo duży supermarket w szczerym polu w którym zaopatrzyliśmy się w lokalne produktu. Powoli zapadał zmierzch, a my nie mieliśmy upatrzonego miejsca na nocleg. Po szaleńczej jeździe górskim serpentynami jedziemy szosa wzdłuż brzegu jeziora Buško. Bośniacy wiszą nam na zderzaku, my szukamy miejsca na nocleg po ciemku w obcym kraju. Postanawiam zwolnić i wjechać w pierwsza drogę w kierunku jeziora. Nie wiem jakim cudem się to udało, w każdym razie po ucieczce z szosy przemknęliśmy pod jakimś domem i dosłownie po ok. 50 metrach zatrzymaliśmy się prawie na brzegu jeziora. Mając za uszami że możemy być tu nie tylko nielegalnie, ale że także wtargnęliśmy prawdopodobnie na prywatną posesję postanawiamy nie rozkładać naszej Sierry i spać pod gołym niebem.
Budzę się przed Dorotą i zwiedzam okolicę. Ma swój urok. Jest to jeden z najprzyjemniejszych i romantycznych poranków na tym wyjeździe. Poranek jest ciepły, nikt nas nie niepokoi, nie słychać ani dzwonów, ani ruchu ulicznego, a tym bardziej rejwachu jaki zawsze jest na polach namiotowych. Dzięki Dorocie dowiadujemy się że Buško jest największym zbiornikiem zaporowym w Europie. I faktycznie robi wrażenie ogromem. Dobrą wiadomością jest fakt, że zbiornik ten jest mało popularny wśród turystów i podróżnicy tacy jak my doskonale się tu odnajdziemy. Ciekawostką natomiast jest sama nazwa zbiornika. Bowiem Buško Blato w miejscowym języku oznacza błotko. 🙂
Omiš / Autocamp Sirena / spływ rzeką
Wracamy do Chorwacji. Tuż za granicą mijamy spalone lasy, kolejny smutny widok. To wyraźnie ostrzeżenie!! Biwak na dziko tak, ale bez ognia. Tutaj w sezonie zawsze jest pierwszy stopień zagrożenia pożarowego.
Wszystko może być przyczyną pożaru, ognisko, szkło, wyrzucony pet przez okno. Następnego dnia wbijamy na zarezerwowany nocleg na kampingu. To znów nie nasza bajka. To Chorwacja, jakże inna od Bośni i Hercegowiny. Ciasno, głośno, drogo. I znów, bo to Chorwackie wybrzeże. Raz, że tu niema gdzie szpilki wcisnąć to jeszcze jest zabójcza wysokość mandatów za biwakowanie na dziko. Plan jest taki żeby zobaczyć nieodległy Omiš, oraz spłynąć tratwami rzeką o tej samej nazwie. I po raz kolejny napiszę, to Chorwacja. Synonim komercji.
Po zameldowaniu na polu namiotowym i rozbiciu się we wskazanym miejscu, czujemy się jak małpy w zoo. To kompletnie nie nasze miejsce. Otaczająca nas muzyka, rwetes i harmider to nie to czego szukamy. Idziemy na plaże, może naucze Dorote pływać. Plaża jest niewielka i kameralna choc pełna ludzi. Po wymuszonej godzinie prawie stamtąd uciekamy. Ruszamy do Omisia po zakupy. Następnego mamy zarezerwowany rafting. Znów udajemy się do miasta Omiš, tym razem wybieramy boczna drogę biegnącą po stoku gór.
Nie żałujemy tej decyzji. Widoki zapierają dech w piersiach. na Rzeka jest malownicza i leniwa, no właśnie leniwa. Oczekiwaliśmy odrobiny adrenaliny, wspomnień i przede wszystkim przygody. Doświadczyliśmy leniwego flisu porównywalnego z tym z Dunajcem. Różnica jest tak że góry mniejsze, ruch większy i ciepła woda.
Kierunek Dubrownik
Trasa jaka jest każdy wie. Droga biegnie naprawdę malowniczo, po prawej mamy skały, po lewej Adriatyk. Planujemy nocować w Dubrowniku, jednak ceny nas zabiły. To chyba najdroższe miasto w jakim byłem. Wszystko nastawione na ‘wydojenie’ turysty. Nie zrozum mnie źle, stary gród jest piękny, malownicze uliczki, surowe ściany kamienic przyozdobione kwiatami i schody. Wszędzie schody. To niesamowite. Przypominają mi niektóre włoskie miasteczka. Z ta różnicą że ściany tych drugich były lub są otynkowane. Nie udaje nam się wejść na mury ponieważ nie potrafimy znaleźć na nie wejścia. Cóż może następnym razem lub obejrzymy go z wody. Zbliża się wieczór, czas poszukać pola namiotowego które mijaliśmy po drodze. Udaje nam się trafić i to jest to. Niewielki trawiasty plac z kilkoma kamperami i namiotami. Bez atrakcji dla dzieci gwarantuje kameralną i cichą atmosferę. Okazuje się, że to jakiś stary bar. W recepcji zamiast kontuaru jest bufet ze zlewozmywakiem. 🙂 Z udogodnień budynek sanitarny i to wszystko. To “Guesthouse Budima” (42°48’11.440″N, 17°50’47.538″E) Jak dla nas “bajka”.
Kravica, baśniowa kraina
Ukryte przed ludźmi Wodospady Kravica, gdzieś na krańcu świata w Bośni. Powoli schodzimy betonową rampą, a naszym oczom wyłaniają się pierwsze kaskady. Już słychać ich szum i radosne popiskiwanie dzieci, to ich raj. Piękny wąwóz z niesamowitymi wodospadami Kravica i ciepła wodą. Jest tak pięknie i bajecznie że nawet tłumy ludzi nam nie przeszkadzają. Ogólnie klimat jak z naszego kurortu w latach 90-tych. To lokalne kąpielisko, przynajmniej na razie. Mamy nadzieję, że zarządcy tego pięknego miejsca nie zmienią jego naturalnego charakteru, że pozostawia naturalną linię brzegową i klimat tego miejsca. Tak właśnie według nas powinny wyglądać cuda przyrody nad którymi ludzie przejęli kontrolę, służące ogólnie pojętej rekreacji. Nie beton, stal i plastik. Miejsce oferuje typowe atrakcje wodne. Można tu brodzić pod wodospadami, można pływać wpław poza linią wyznaczającą kąpielisko lub kajakiem. Niestety, kiedy my byliśmy jedyne toalety były zamknięte, mamy nadzieję, że się z tym uporano. Po kilku godzinach ruszamy w drogę powrotną, przed nami jeszcze Mostar, a potem się zobaczy.
Mostar
Do Mostaru wjeżdżamy drogą dziurawą jak ser szwajcarski, łata na łacie. Tak jak w całej Bośni widać, że nadal nie podźwignął się z wojennej pożogi. Wszędzie są ruiny, rozpoczęte budowy i roboty drogowe. Domy bez okien, z odpadającymi fasadami stoją tuz obok budowanych biurowców. Największą atrakcją miasta jest – “Stari Most”. Wybudowany w XVI w. Przez ponad 400 lat był symbolem łączącym muzułmański wschód z chrześcijańskim zachodem. Symbol ten podczas wojny domowej celowo zniszczyła chorwacka armia. O kulturowej wartości Starego Mostu świadczy fakt, iż po jego zburzeniu została ogłoszona żałoba narodowa, flagi Bośni i Hercegowiny w dniu 9 listopada są opuszczane do połowy masztów. Dzięki pomocy finansowej Hiszpanii, USA, Turcji i jeszcze kilku państw, oraz zaangażowaniu UNESCO i Węgierskich saperów, którzy z dna rzeki wydobyli jego szczątki w 2001r. rozpoczęto jego odbudowę stosując tą samą technologię co w oryginale. Został odtworzony z tych samych materiałów co stary Stary Most. To czego nie dało się odzyskać wykonali Tureccy kamieniarze. Budowę ukończono 23 lipca 2004r. , a rok później został On wpisany na listę dziedzictwa UNESCO.
Most i stary Mostar robią wrażenie, nie jest to duże miast, da się je zwiedzić w ok godzinę. Polecam szczególnie minaret z którego chyba wszyscy robią zdjęcie rzeki oraz lody. Lody które według mnie są najlepsze w tej części Europy, a do ich zakupu zostaliśmy zachęceni słowami lokalnego sprzedawcy. cyt. “Lody, lody, lepsze niż z biedronki”.
Nocleg koło Sarajewa
Urlop powoli się kończy, mamy jeszcze kilka dni i sam nie wiem czemu tylko przemykamy przed Góry Dynarskie. Trudno, stało się. Jakież jest nasze zaskoczenie kiedy nagle Bałkany się skończyły i zaczęła sią schludna i uporządkowana pod linijkę Europa. Po wyjeździe z tunelu wpadamy na 2 pasmowa autostradę jakże różną od patchworka w okolicach Mostaru. Tutaj widać pieniądze z Unii, tutaj kończy się przygoda. Po drodze mamy nocleg na polu namiotowym Camping Sarajevo w Ilidžy. Polecamy z czystym sumieniem, skromnie, nad brzegiem rzeki. Gospodarze wspaniali i serdeczni, a ich sok i Cydr ponoć przepyszny, tak mówi moja Dorota. Niestety nie mamy zdjęć, więc zamieszczam tylko Dorotkę pompującą matę. :).
Budapeszt
Po drodze do zobaczenia mamy Węgierską stolicę. Ciekawi jesteśmy jak wypadnie w konfrontacji z niedawno odwiedzonym Wiedniem. To nasza pierwsza wizyta w tym kraju, a ponieważ to jakby nie patrzeć stolica, nie chcemy partyzantki i korzystamy z wykupionej rezerwacji na BK. Naszym tanim noclegiem jest pokój w City Hostel Pest 35. Jest to nic innego jak dom studencki. Pokój wygląda jak pokoje w naszych akademikach w latach 80-tych ubiegłego wieku. Bariera językowa praktycznie nie pozwala się porozumieć. Recepcjonistka nie mówi po angielsku, ani po rosyjsku. My po węgiersku. Na widok translatora wpada w osłupienie. Informuje nas, że musimy na czwarte piętro pójść pieszo, ok. niema problemu. Jakież jest nasze zdziwienie gdy na piętrze widzimy roześmianą parkę wsiadającą do windy. To pierwszy zgrzyt w tym mieście. Mamy tylko kilka godzin, wypuszczamy się w miasto, podziwiamy Dunaj, Bude i Peszt. Namówieni przez naciągaczkę mówiącą po Polsku zasiadamy do polecanej kolacji w Marco Polo Downtown Restaurant. Matko, tego nie da się jeść. Zarówno zupa, jak i drugie danie są niejadalne. Niedoprawione, i nie ostre. Oferta niema nic wspólnego z węgierską kuchnią. Z obrzydzeniem odstawiamy talerze i odmawiamy zapłaty. Co dziwne menadżer sali godzi się bez większego problemu. Ponosimy koszt ok. 30% zamówienia i wychodzimy zniesmaczeni. Zmierzamy do widzianej po drodze hamburgerowni Black Cab Burger. To strzał w dziesiątkę. Hamburger jest przepyszny, zrobiony z siekanej wołowiny i wspaniale doprawiony.
Spiski Hrad
Jedna z największych europejskich warowni i chyba największa w Europie wschodniej. Trafiamy do niej jakby z przypadku. Plan był połazić po Słowackim Raju, niestety nie wiem czemu nie znaleźliśmy żadnego wejścia na szlak. Zamek jest olbrzymi, a właściwe nie on sam, tylko teren jaki zajmuje (około 4ha) Początki budowy średniowiecznego grodu na trawertynowym wzgórzu sięgają 1120 roku, wykopaliska wskazują że ludzie osiedlali się tu już ok. 5000 lat temu. Prawdziwa historia Zamku Spiskiego zaczyna się na początku XII wieku kiedy pełnił on role grodu granicznego na północnej granicy państwa Węgierskiego. Następnie przez kolejne stulecia był siedzibą żupana spiskiego, co było równoznaczne z centralnym ośrodkiem władzy na Spiszu. Dynamika jego losów zaczyna wzrastać od XV wieku, kiedy nowy właściciel Štefan Zápoľský, chcąc stworzyć rezydencję szlachecką wybudował na jego terenie pałac, salę rycerską i kaplicę. Ciekawostką jest fakt że urodził się tu jego syn Jan, późniejszy król Węgier. Kolejne lata zamek przechodził przez ręce rodów Thurzo, Zaployów I Csasky. Które to rody z różnym skutkiem dokonywały jego modernizacji. Ostatecznie ci ostatni doprowadzili do jego częściowej rozbiórki pozyskując z zamku materiał na budowę innych kaszteli. Zamek nigdy nie został zdobyty. Spłonął jednak w 1780 roku za sprawa stacjonujących tu wojsk.
W XX wieku całkowitej rozbiórce zamku zapobiegli pasjonaci zabytków. Od 1970 rozpoczęła się odbudowa zamku. Powstały tu Muzeum Spiskiego, a w okolicy ścieżka dydaktyczna Siva Brada – Drevenik prowadząca spacerowiczów przez historię i ciekawostki przyrodnicze.
Dojazd samochodem jest prosty, a sam zamek doskonale widoczny z szosy. Z parkingu to już tylko 10 minut spaceru.
Spacer na szarlotkę
Został nam jeden dzień na ogarniecie się przed powrotem do domu. Szybki telefon z trasy i lądujemy w hoteliku w Małe Ciche. Moja ulubiona mieścina na Podhalu, choć samo Podhale i Tatry to nie są moje ulubione destynacje. Jednakże jedna z dolin i dwa ze schroniska darzę niezwykłym sentymentem. Są to Schroniska w Dolinie Roztoki i Schronisko w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Tak wiem, czytając doznajecie dysonansu poznawczego z jednej strony piszę że nie lubię komercji, z drugiej wybieram jedne z najbardziej komercyjnych szlaków. Co mogę napisać, serce nie sługa i czasem wbrew samemu sobie słuchamy się właśnie jego. Następnego dnia dostajemy się do Palenicy Białczańskiej by po ok 30 minutach spaceru urwać się z rzeki turystów i wskoczyć na mała czarną do Roztoki. Schronisko swoją historią sięga 1879 roku. Tak, tak już wtedy ludzie wędrowali nie tylko za chlebem, ale także za pokarmem dla duszy. Zostało wybudowane z inicjatywy Towarzystwa Tatrzańskiego. Wielokrotnie przebudowywane. Spłonęło w 1959 roku i zostało odbudowane dokładnie na planie starego budynku. Ma niepowtarzalny klimat i warto je odwiedzić to wszak tylko 10 minut spaceru od asfaltu.