Hiszpania 2018
Hiszpania / Barcelona
Pewnego Kwietniowego dnia , późnym wieczorem lądujemy na lotnisku Aeroport de Barcelona-El Prat. Jesteśmy w stolicy Katalonii Barcelonie. Korzystając z jednej z popularnych aplikacji zamawiamy “taksówkę” i jedziemy na Camping 3 Estrellas. To duży błąd. Fakt jesteśmy zmęczenie, ale cena olbrzymi objazd jest bardzo wysoka. Mówi się trudno, za głupotę się płaci. Nasz cel to Andorra i trekking po Pirenejach. Ale o tym potem. Na początek Barcelona.
Po spokojnej nocy, zwijamy naszego “mongoła” i już autobusem ruszamy w dalsza drogę. Czas nas nie goni, bilety wykupione. Możemy się trochę poszwendać się po stolicy Katalonii. Bardzo pomocna jest Mapa Google. Kieruje nas jak dzieci za rączkę na przystanek, mówi jakim autobusem jechać i ile zapłacimy za bilet. Zaczynamy od dworca żeby zostawić nasze mandżury. Ogarniamy stanowisko odjazdu. Najbliżej mamy Parc de la Ciutadella w Barcelonie. Tam tez się udajemy by liznąć troszkę miejskiej Hiszpanii i jej historii. W okolicy dworca zjadamy jeszcze Paelle o której tyle czytaliśmy. Cóż doopy nie urywa. Pakujemy się autobusu. Przed nami kilka godzin jazdy do stolicy Andory, Andora la Vella.
Andora la Vella
Andora i droga Andory la Vella robią wrażenie miasto jest otoczone 2 tysięcznikami. Pierwsze co sie rzuca w oczy to czystość i cos czego nie możemy określić. Dopiero następnego dnia orientujemy sie że tu pachnie, pachnie wszędzie. W toalecie, w poczekalni, na stacji benzynowej…pachnie tez robotnik wychodzący z wykopu i u złotnika…tez pachnie. Szukamy sklepu żeby zrobić zapasy na dwa trzy dni trekkingu w górach. Błąkamy się jak ślepcy, pytamy ludzi, pytamy wspomnianego robotnika i wszyscy wskazują na budynek bez żadnego szyldu. Kilka razy tam wchodzimy a tam wielkopowierzchniowy jubiler. Cholera, robią z nas głupków, bariera językowa? Nie, w końcu zauważamy kobietę która wychodząc od jubilera trzyma siatkę z wystającym porem. Co jest grane? Okazuje że się że to naprawde market. Jak na kraj wolnocłowy przystało parter zajmuje jubiler, pierwsze piętro to luksusowy sklep odzieżowy, dopiero na trzecim jest spożywczak. Nareszcie, z głodu nie pomrzemy. Szkoda tylko że nasz pomysł niema szans na powodzenie. Kamerki na których obserwowałem warunki są usytuowane na dole, żadna z nich nie obejmowała terenów powyżej miasta. A, tam śnieg. Może nie po pas, ale jednak, a ja mam siatkowe buty. Zamiast Pirenejów, musimy szukać noclegu. W Andorze nocleg na dziko jest zabroniony, wysoko w górach chcieliśmy go obejść, w okolicy miasta niema szans. Szukamy i znajdujemy Hostel. W bardzo przystępnej Hostelowej cenie, tylko to wnętrze coś nie hostelowe. Przypomina raczej dobry zajazd lub trzy gwiazdkowy hotel.
Sierra de Cadi, góry warte uwagi
Co robić? Nasze hasło “niech się dzieje” ma swoją moc, podejmujemy nieśmiałą decyzję o powrocie do Hiszpanii i próbie trekkingu w górach które widzieliśmy po drodze. szybkie śniadanie na stacji benzynowej i kawa która nie jest kawa bo Polak potrafi i musiał się automat popsuć. 😛 . Obsługa stacji częstuje nas więc kawą zrobioną przez siebie. Dobrze jest. Nie pamiętam jak wydostajemy się z La Velli i docieramy do Sant Julià de Lòria
Dość szybko zatrzymujemy klasycznego transportera. W środku klimat iście hippisowski, wiszą jakieś koraliki, suszone papryki i łapacz snów. Okazuje się że młody kierowca tez chodzi po górach, podwozi nas pod informację turystyczną na przedmieściach La Seu d’Urgell. Okazuje się że map pasma Sierra de Cadi brak, dostajemy jedynie mapkę ideową, taką z broszury informacyjnej. Co się potem okaże nasza największą przygodą na tym wyjeździe. Dowiadujemy się tez że na szlaku brak wody. Kupujemy w lokalnym markecie po 4 l wody, matko ile to waży. I drepczemy w kierunku szlaku. Musimy Przejść przez całe miasto by ruszyć wzdłuż rzeki El Segre. Droga prowadzi wzdłuż pól by po ok 2km skręcić na południe w kierunku gór. Szlak jest fatalnie oznaczony, na szczęście na niektórych ścieżkach są drogowskazy do niektórych miejscowości które mamy na szlaku. Pierwsze to Leto. Okazuje się że woda jest, co prawda tylko w hydrantach i ma napisane że nie jest uzdatniana lub zdatna do picia, ale woda stoi tez przed domami. Nie pamiętam skąd wiem że to dla pielgrzymów. Pniemy się coraz wyżej, droga prowadzi na przemian asfaltem lub górskim ścieżkami.
Zagubieni w Cadí-Moixeró
Tego można się było spodziewać. Mapka na kartce papieru, słabo oznaczone szlaki, zgubiliśmy się. Wędrujemy już cały dzień i nigdzie nie widzimy oznaczeń szlaku. Należy tu zaznaczyć że oznaczenie szlaku to dwie czerwone kreski lub czerwona kropka. Nie wiemy gdzie jesteśmy, wiemy tylko że idziemy na wschód. Jeszcze nie wiemy jakie na nas czyha niebezpieczeństwo. Już dawno zeszliśmy ze szlaku, cały czas drogę przecinają nam wartkie i lodowate potoki. Czasem idziemy wzdłuż jakiegoś urwiska. Jest fajnie. Od pewnego momentu łamiemy prawo, nie chcąc zawracać przechodzimy przez elektryczne pastuchy, cały czas słysząc w oddali dźwięk dzwonków. Jak w Karpatach. Lecz to nie Karpaty, po kilku godzinach marszu dowiadujemy się co to za zwierzęta nam towarzysza z oddali. To krowy, ale nie nasze poczciwe mućki, tylko bydło rzeźne hodowane na mięso. Pasą się na pochyłej łące przeciętą ścieżka którą idziemy, po jej obu stronach. Wydają się obojętne na intruzów którymi jesteśmy. Jako osobniki z poprzedniej epoki które z bydłem do czynienia miały od dziecka. (Dorota chowana na wsi, ja spędzający każde wakacje w takich samych okolicznościach przyrody). Odważnie wkraczamy na ścieżkę. Po pięćdziesięciu metrach już wiemy że nie jesteśmy im obojętni, wyrażają nami zainteresowanie. Te które minęliśmy wychodzą za nami na ścieżkę i idą za nami. Zaczynamy odczuwać dyskomfort, ale dobra idą, to idą. Przestaje być zabawnie kiedy drogę zagradza mi byk. Nie wiem czy był tak wielki jakim go pamiętam, ale na pewno przewyższał mnie wagą. Co robić? Cofnąć się nie możemy i nie chcemy bo nie mamy dokąd, iść do przodu też nie. Nagle przychodzi olśnienie, nie wiem skąd. Rozkładam szeroko ręce i powoli krocząc w stronę zwierzęcia mówię na głos “jestem większy, jestem większy…”. Zadziałało. Nie wiem czy uznał że nie warto ze mną zadzierać bo jestem większy, czy uznał mnie za świra. Bardzo powoli i niechętnie zszedł nam z drogi. Uff. Poczułem jak moje włosy na rękach i nogach znów kładą się na skórze. Idziemy jeszcze ok 40 minut, mijając po drodze olbrzymia górę gnoju, niewielka dolinkę i rozbijamy się na niewielkim wypłaszczeniu. Pasmo Sierra de Cadi to część Pre-Pyrenees które z kolei wchodzą w skład Parku Narodowego Cadí-Moixeró. Pomimo tego są to góry gospodarcze. Bydło które spotkaliśmy wypasa się samem, stąd i nasze spotkanie. Każda łąka, każde zbocze jest zasłane krowimi plackami, sztuką nie jest znaleźć miejsce równe, sztuką jest znaleźć równe miejsce bez śladów bytności krów. Nam się nie udało, musieliśmy część posprzątać by w miarę bezpiecznie poruszać się po obozowisku. To była dość niespokojna noc, cały czas słyszeliśmy dzwonki, a wyobraźnia podpowiadała nam szarżę bydła na podobieństwo stada bizonów przez nasze obozowisko. Na szczęście to tylko nasza wyobraźnia, jak widać na jednym ze zdjęć nie przeszkodziło to być Dorocie 100 procentową kobietą. 🙂
Niedźwiedź i “opuszczone” wioski.
W czasie kiedy wędrowaliśmy, w całej Hiszpanii populacja niedźwiedzia wynosiła ok 50 szt. Szanse na spotkanie tego najgroźniejszego drapieżnika mieliśmy więc znikome. Jakie było nasze zdziwienie i jaki fart by jednego wypatrzeć na stoku góry. Jakby nigdy nic szedł sobie w górę zbocza całkowicie nas ignorując. Natychmiast ucichliśmy, co z tego że wszyscy radzą ( ja sam tez) aby być delikatnie słyszalnym na szlaku, tym razem naprawdę nie chciałem na niego zwracać uwagi. Tym bardzie że miałem za sobą już takie spotkania. Góry, a właściwe przedgórze właściwego masywu kiedyś kwitło życiem. Teraz przechodząc przez wioski natykamy sia na puste ulice, brak samochodów i jakiegokolwiek ruchu. To smutny widok, mijamy ciche domy, z oknami zabitymi deskami, lub okiennicami z kłódkami. Przed niektórymi wejściami stoją donice z dawno zaschniętymi i martwymi krzewami. Klimat jak z filmu katastroficznego, tylko koty chodzą po ulicach, w oddali zakracze kruk. Tylko w dwóch wioskach spotykamy życie. Pierwsza to Cava. Siadamy na czymś w rodzaju rynku, by chwile odpocząć. Ktoś nas zauważył, na plac wychodzą ludzie , kilka osób dosłownie. Sami starzy ludzie, wszyscy po 70-tce. Sę wyraźnie nami zainteresowani. Widok jak z horroru. Zbliżają się powoli pustymi ulicami, o laskach lub wspierając się o siebie. Uśmiechają się do nas swoimi pomarszczonymi twarzami, tylko oczy im błyszczą. Pytają na migi, który plecak kto nosi. Dorota wskazuje na swój, o jedną trzecia większy od mojego, aby nie wyjść na wykorzystywacza proponuję by podnieśli jeden i drugi. Uff, nie podpadłem mój wyraźnie cięższy. Wszyscy się śmiejemy, widać że oprócz nich w tej wiosce nikogo niema, ich reakcja na turystów wskazuje że to naprawdę są zapomniane szlaki. Z resztą nie tylko wioski, także pojedyncze domy są opuszczone. Wspaniale położone hacjendy, z widokami jak z marzeń. Snujemy plany, jakby tak się dowiedzieć czy można któryś kupić, czy jest jakiś program, aby stworzyć tu np. coś na kształt naszych bacówek.
Trekking zastępczy po Pyrenees
Choć nasze plany diabli wzięli, to nie żałujemy. Szlak jaki wybraliśmy jest średnio trudny, spokojnie przejdą go mniej doświadczeni i zaprawieni w bojach wędrowcy. Stopień trudności porównywalny do naszych Beskidów czy bardziej Karpat. Wyobraź sobie wspaniałe puste góry. Po których wędrujesz praktycznie sam, w których jesteś zdany na siebie. Wioski które masz na mapie nie maja sklepów i są praktycznie opustoszałe. Wioski w których możesz bez obaw i opłat zasiąść na tarasie opuszczonej hacjendy i podziwiać majestat głównego masywu Sierra de Cadi lub niezbyt odległe Pireneje. Jednocześnie masz poczucie bezpieczeństwa, bowiem każda droga na północ po kilku godzinach doprowadzi Cię do szosy. To piękne góry, z klimatycznymi wsiami i samotnymi domami, tak naprawdę to one zbudowane z kamienia i czerwonej cegły, kryte dachówką nadają klimat temu miejscu.
Autostopem z Llejdy do Katalonii
Przygoda powoli się kończy, zostały nam dwa dni do odlotu samolotu. Nie wiemy jak wygląda tutaj komunikacja, nie wiemy do końca jak wygląda autostop. Kierujemy się do wioski El Querforadat. Okazuję się że jest zamieszkana. Ba jest tu nawet knajpka. Jesteśmy troszkę głodni, poza tym ciekawi. Nikogo jednak nie widać, nieśmiało mijam jakiś składzik i wchodzę na górę. Nadal pusto. Przechodzę przez taras na piętrze. A tam jakiś gość w poplamionym kombinezonie radośnie kiwa na mnie ręką i wskazując na mój taktyczny kałdun głaszcze się po swoim i rechocze. Zaprasza nas do środka i podaje menu. Ceny w miarę ok, pachnie ładnie. To choć nie rozumiemy za wiele wskazujemy co chcemy zamówić. Dla zasady pytam czy można płacić kartą, kiwa głowa że nie. Cholera, gorączkowo liczymy nasze dukaty, mamy tylko 4 Euro. Wstajemy i przepraszając go bardzo kierujemy się do wyjścia. Niema mowy, nagle krzyczy coś po włosku, wychodzi do nas jego kucharz. Chwilę rozmawiają blokując jednocześnie drzwi, by po chwili zepchnąć nas z powrotem do stolika. Podaje nam dwie cole, to właśnie te 4 Euro które mamy. O co kaman? Właściciel znika, a uśmiechnięty Włoch podaje nam smażone ziemniaczki z kiełbasą, Wsuwamy z apetytem, szukamy jeszcze przez chwile rubasznego pana i naszego dobrodzieja, niestety gdzieś się ukrył. Pogoda się psuje, a przed nami kilka kilometrów nudna szosą. Los znów nam sprzyja, zabierają nas dwaj młodzi mężczyźni i zwoża do Miasteczka. W Martinet de Cerdanya udaje nam się jeszcze zrobić mała zakupy i stopa. Chcemy podjechać kilka kilometrów do CERDANYA EcoRESORT. To najbliższy camping, nie wiemy tylko czy maja tez pole namiotowe. Jest dobrze. Możemy rozbić naszą Jagódkę (tak Mogara nazwała Dorota), są też sanitariaty i sklep spożywczy. Zdążamy w ostatniej chwili, nad nami rozpętuje się burza. Wykapani i najedzeni smacznie zasypiamy. Kolejny dzień wita nas słoneczkiem i psią mordą zaglądająca do naszego namiotu. To psiak sąsiadów, którzy z niepokojem wyczekują naszej reakcji. Jest ok. Dużego ruchu niema, dopiero po przejściu kilku kilometrów udaje nam się złapać batmobil, który podwozi nas do Bergi, po szybkiej kawie znów łapiemy stopa. Tym razem to młode małżeństwo. Wyjaśniają nam jak się posługiwać biletem jednodniowym i za nasza zgoda wysadzają nas przy podmiejskiej stacji kolejowej. To właściwie koniec naszej małej przygody. Ponownie meldujemy się na Trzech Gwiazdach, by następnego dnia zobaczyć budynki Gaudiego. Jadą na lotnisko wysiedliśmy nie na tym przystanku, co wymusiło na nas marsza przez jakieś tereny biurowo- magazynowe. Kilkukrotnie nagabywani przez taksówkarzy , stanowczo im odmawialiśmy, czym zasłużyliśmy sobie nawet na popukanie się w czoło. Facet zrobił nam dzień, i powrót nie był już taki smutny.