Jordania, autostop, dwa dni w Petrze.
Amman.
Jordania. Jesteśmy na nią najarani jak szczerbaty na suchary :). To nasz pierwszy kraj na Bliskim Wschodzie, nasz pierwszy kraj w dominującym Islamem i chyba pierwsza monarchia. Amman wita nas super nowoczesnym lotniskiem Amman. Architektonicznie ciekawie wygląda nie w tylko z góry ale także z poziomu pasażerów. Chciałbym napisać że szybko przechodzimy odprawę lotniskową. Nic z tych rzeczy jako jedyny jestem poproszony o skan siatkówki oka. Sugerując się innymi blogami wykupujemy bilet na autobus.
Po krótkiej wymianie zdań z lokalsami, pokazaniem na mapie gdzie chcemy dotrzeć znajdujemy właściwy, tak nam się przynajmniej wydaje. Sami do dziś nie wiemy czy to kierowca nas wprowadził w błąd, czy winna była bariera językowa. W każdym razie od miejsca gdzie nas wysadził do naszego hostelu było kilka ładnych km. Mówi się trudno i podróżuje się dalej. Idziemy więc pieszo przez raczej przemysłową dzielnicę, by w pewnym momencie minąć ambasadę Francji. Jest ok godziny 23, a tutaj nadal czynne warsztaty samochodowe czy wulkanizacyjne, a także bary. W jednym z takich barów kupujemy kebab, koszt jakieś 6 zł. Życie wygląda tu zupełnie inaczej, w Polsce byłaby to martwa dzielnica, tutaj mamy wrażenie że wszyscy zebrali się w tym i okolicznych barach. Gruby łysol i mała drobna blondyneczka wzbudzają tu niemała sensację. Widzimy jak się nam przyglądają i jak za nami wychodzą na ulicę. Nie czujemy jednak niepokoju. Pod koniec trasy klucząc po małych uliczkach i pokonując kilka niemałych poziomów po ok 1,5 godziny docieramy do naszego hostelu. Ciężko tu trafić. Kilka razy patrzymy na MapsMe czy to aby tu. Wchodzimy do kilku klatek schodowych mieszczących się w ciasnych zaukach. Na jednej z nich za kratami widzimy butelkę po Żytniej. To chyba tu, i tak jest. Hostel mieści się na piętrze. Jakby to napisać. Jest bardzo skromnie, toalety odstraszają. Nie jesteśmy to dla luksusów. Chcemy się tylko przespać by następnego dnia autobusem ruszyć w kierunku Wadi Rum.
Wadi Rum, czerwona pustynia, czerwona planeta.
Z samego rana łapiemy taksówkę i pierwszy zonk. Doskonale wiemy ile Dinarów ma kosztować przejazd (od 2 do 3 JOD). Taryfiarz żąda od nas 10 razy więcej, chyba pomylił nas z jankesami :). Wnerwił mnie niepomiernie, awantura na cały dworzec, Arabowie zaczynają nam się przyglądać, dostaje na odczepnego dwa razy więcej i odchodzimy. Znajdujemy nasz busik, jak to bywa w tej części świata, godzina odjazdu jest czysto umowna. Zamiast o 8 ruszamy ok. godziny 10 , kiedy kierowca zebrał większość ilość pasażerów (dobrze że nie komplet, bo byśmy do wieczora czekali) 😛 . Ponieważ nie mamy pojęcia o której godzinie nasz bus ruszy, kupujemy kawę w lokalnej budce. Po prostu ścina nas z nóg, nie dość że mocna to na dokładkę cardamonu jest chyba więcej niż kawy. Wow, ledwo przechodzi mi to przez gardło. Siedząc na krawężniku obserwujemy i jesteśmy obserwowani. Część lokalsów wykazuje znacznie ciemniejszą karnację wręcz czarną, choć nie są to Afrykańczycy (ech ta poprawność polityczna) . Wyglądają jak Tuaregowie, ale to chyba nie ten lud. Jeśli wiesz kto to mógł być, zostaw proszę komentarz. Jazda autobusem nie trwa długo (ok. 3h). Wysiadamy na “Autostradzie” w miejscowości Rashidiyah. Tutaj zaczyna się nasza przygoda z autostopem w kraju arabskim. Łapiemy go praktycznie od razu, kierowca jest młody w śnieżno białej galabii. Dorota się prawie zakochała, dobrze że jazda trwała krótko. Sam też byłem pod wrażeniem. Szczupły, przystojny, o ładnych rysach twarzy. Z rozmowy dowiadujemy się że nie może nas zawieźć do Wadi Rum Village ponieważ jest z innego plemienia i mogą go spotkać nieprzyjemności. Chyba chodzi o dochody z turystyki. Cała droga mija nam niezobowiązującej rozmowie, głownie na pokazywaniu zdjęć z Polski i naszego domu których jest bardzo ciekawy. Największe wrażenie robi chyba na nim nasz rozmyślnie “zapuszczony” ogród. Prawie od razu łapiemy kolejnego stopa, który podwozi nas do samej wsi. Miejscowość a raczej “centrum turystyczno-handlowe” robi na nas wrażenie. Położone na skraju czerwonej pustyni, składa się z pensjonatów kilku sklepów i parkingu którym właściwie jest. Powiadamy SMS-em osobę w Um Sabatah Camp że jesteśmy gotowi do odbioru. W międzyczasie łazimy po kilku sklepikach, w jednym z nich widzę jabłka w znajomo wyglądającej skrzyneczce. Z ciekawości czytam etykietkę, a na niej… Jasieniec 05-600 Poland. Przecież to kilka km od naszego domu. 🙂 Po ok. godzinie pojawia się Beduin i pyta czy chcemy wykupić śniadanie. Jestem zdziwiony, bowiem jestem pewien że wykupiłem nocleg ze śniadaniem. Niestety internet na karcie GSM zakupionej na lotnisku tu nie działa, robi się nerwowo. Upieram się przy swojej wersji, z pomocą przychodzi Polak który słyszy nasz spór. Jednak odnoszę wrażenie że ona nam tez nie wierzy. Jest nam z tym bardzo źle i niezręcznie. W końcu wygrywamy, ale nasz niesmak pozostaje. Dalej jest już fajnie. Pędzimy odkrytym pick-uopem jedną z “dróg” w kierunku “wioski Beduinów”. W okolicy widzimy piękne kwiaty porastające podnóże skały przy której przycupnęło kilkanaście namiotów. Wygląda to fajnie i egzotycznie, dostajemy tez młodego kierowcę który zawozi nas na zachód słońca przy herbacie. Miejsce jest odludne, i ciche. Dodatkowej rozrywki dostarczają nam Czesi.
Przy śniadaniu zaczepia nas młoda dziewczyna, to Polacy , Karolina i Janek, oni tez podróżują na własną rękę. Już ich lubię. Jak się potem okaże chyba nawzajem sobie przypadliśmy do gustu. Następnego dnia jesteśmy obwożeni po okolicznych atrakcjach. Jakimś cudem w jednym z miejsc zapominamy o miejscowych obyczajach. Ja zajęty kupowaniem pamiątek, Dorotka pilnująca mnie żebym za dużo nie wydał nie założyła niczego na ramiona i mając na sobie T-shirta z dość obszernym dekoltem, niczego nie świadoma usiadła naprzeciwko gospodarza w dość swobodnej pozie. Kompletnie nie wiedziałem co zrobić, czy zareagować, czy udawać że nic złego się nie dzieje. Jednocześnie dusiłem się ze śmiechu widząc młodych Jordańczyków usiłujących odwrócić od niej wzrok, oraz starszego który też nie wiedział co zrobić z oczami. A może to było tylko moje wrażenie. 🙂 Jednego jestem pewien po powrocie. Zarówno Beduin, jak i my mieliśmy rację. Patrząc na lokalizację zdjęć , nocowaliśmy nie w tej wiosce w której mieliśmy rezerwację :).
Petra / Rakmu / al-Batra
Pakujemy się do chyba rejsowego busika, jest to skrzyżowanie marszrutki z autobusem turystycznym z przewodnikiem. Wodzirejem jest niesamowicie wesoły i napakowany pozytywna energią Jordańczyk. Facet cały czas się śmieje, jest bardzo pomocny. Okazuje się że czwarta trzecia pasażerów to Polacy, jest to wynik uruchomienia taniego połączenia lotniczego, nas kosztowało ok 200 zł za osobę plus jeden bagaż rejestrowany za 120 zł. W gratisie dostajemy jakiś dyskotekowy kawał z refrenem “kocham Polan, ku… mać” , oraz rotę w wykonaniu Rosyjskiego Chóru Wojskowego. Prawdopodobnie tego który zginął w katastrofie lotniczej. Jordania to ciekawy kraj, obok nowoczesnego miasta jakim jest Amman, jest Jordańska prowincja. Autostrady jakby w ciągłej budowie, tak samo domy. Te drugie chyba celowo, bo choć są wyraźnie nie dokończone, a zamiast pięter w niebo sterczą zbrojenia to są wyraźnie zamieszkane. Gdzieś czytałem że chodzi o podatki. Prawo nie zabrania mieszkać w niewykończonym domu, zamiast tego są wysokie podatki od nieruchomości. Podobno w taki sposób Jordańczycy obchodzą prawo. Wczesnym popołudniem wysiadamy w miejscu przeznaczenia. Idąc w kierunku mijamy lokalny bazarek i niechcący zauważamy że handlarz trzymając jabłka w ręce głośno je zachwala Italia, Italia. Niewiele myśląc łapie za skrzynkę i widząc ponownie kod 05-600, mówię, że to nie Italia tylko Bolanda. Wszyscy mają ubaw, a handlarz jest tak uradowany że obdarza nas dwoma pysznymi Ligolami. Potem znów przestaje być śmiesznie, zamiast kapsuły do spania która miała być kolejna atrakcją dostajemy mały pokoik. Na nic tłumaczenia, na nic pokazywanie że na taki pokój mamy rezerwację. Ech. Coraz bardziej żałuje że naszemu znajomemu Jordańczykowi, Jusufowi na nasz czas pobytu wypadła akurat służba wojskowa. Może gdyby z nami był, nie byłoby tylu nieporozumień, z drugiej strony ominęłaby nas część przygód. Nie tracą czasy ruszamy do Petry, mamy sporo czasu do zmierzchu i coraz mniej czasu do powrotu. Chcemy jeszcze dziś wykorzystać jeden z przysługujących nam dni na zwiedzanie Petry, na podstawie Jordan Pass. Jordan Pass to wiza i jednocześnie rodzaj Vouchera na zwiedzanie atrakcji tego kraju. Jest kilka opcji, my zgodnie ze wszelkimi poradami na innych blogach, wykupiliśmy tę z dwoma dniami na Petrę i była to słuszna decyzja. Jest tu bowiem co zwiedzać. Od razu mała porada. Jeśli macie zamiar kupić pamiątki, a szczególnie arafatki. Nie kupujcie ich tam gdzie zatrzyma się wasz kierowca. Jeśli w planach macie Petrę, kupcie tam, Jest pięciokrotnie taniej. Pierwszego dnia zwiedzamy tylko nazwijmy to dolny poziom.
Mnie udaje się jeszcze wspiąć na mały płaskowyż na którym jest jakis stary basen i powiewa Jordańska flaga. Rakmu (Kolorowa) bo tak brzmi nazwa w języku Nebatejczyków którzy ją zbudowali. To miasto nie od razu było wykute w skale, początkowo składało się z namiotów, a dopiero potem wraz z zyskami z myta nakładanego na kupców wożących towary z Indii do Egiptu i odwrotnie. Potem pojawiły się to małe białe domki a następnie zaczęto kuć skałę. Prowadzi tu tylko jedna droga. Droga na końcu której zobaczycie świątynię lub grobowiec jak się ostatnio twierdzi. My znamy ją z filmu “Indiana Jones” jako skarbiec. Jeśli ktoś jest zainteresowany historią Al-Batra odsyłam do stosownych publikacji w sieci. My ze swojej strony napiszemy tak. Nawet jeśli nie interesuje Cię historia lub zabytki (jak poniekąd i nas) to i tak nie żałuj tych paru Jod-ów na Jordan Pass uprawniający do dwu-dniowego zwiedzania tego kompleksu.
Zapewniamy że szczęka Ci długo nie opadnie. Tak mijają nam dwa dni. Robi się późno, zabieramy więc plecaki pozostawione w kasie do Petry i ruszamy łapać autostop. Musimy zrezygnować ze zwiedzania Wadi AlMujib ponieważ o tej porze roku jest zamknięte z powodu ulewnych deszczy, Rezerwatu Biosfery Dana oraz noclegu nad Morzem Martwym. Obiecujemy sobie, że nadrobimy to następnym razem. Kierujemy się w kierunku stolicy.
Nocna jazda Drogą Królewską.
To była przygoda. Jechaliśmy kilkoma samochodami, raz kilka km, innym razem kilkadziesiąt i kilkaset. No ale po kolei. Pierwsze podwózki to takie żabie skoki. Potem zatrzymujemy osobówkę i tu zaczynają się “schody”. Jak to opisał Janek. Najtrudniejsza rzeczą jest wyjaśnić kierowcy że jeśli jedzie w określonym kierunku, to chętnie skorzystamy z jego uprzejmości. Na co Arabscy kierowcy zawsze odpowiadają. “Nie pytaj mnie gdzie ja jadę, powiedz mi gdzie Ty chcesz jechać, a ja Cię tam z przyjemnością zawiozę , tylko mi zapłać” 😉 . Przy barierze językowej i kilku powtarzających się razach robi się z tego tragikomedia. Jeden był tak natarczywy, że gonił nas ok. 2km i cały czas domagała sie bycia nasza taksówką. W końcu sią go pozbyliśmy. W międzyczasie zapadł zmrok. Kolejni kierowcy nie wiedzieć czemu wysadzali nas pod strażą pożarna twierdząc że to są bezpieczne miejsca. Na szczególne miejsce naszych sercach zasłużył Ahmed, który miał odwagę zabrać dwoje obcych w nocy z całkowitego pustkowia. Jadąc do żony do szpitala, dwukrotnie wydłużał podróż by dowieźć nas do autostrady. Ahmed , jeśli to kiedyś przeczytasz, to wiedz że jesteśmy Ci bardzo wdzięczni i zawsze Cię miło wspominamy. Drugi to kierowca ciężarówki i jego towarzysz podróży, أبو محمد العشوش. Niestety nie pamiętamy imienia kierowcy.
Nie dość że nas zabrali, to je3szcze po drodze nakarmili, czymś o czym wcześniej nie słyszeliśmy. Był to chyba typowy fastfood Jordański, który składał się z bułki z sezamem z pieczonym w tlących się trocinach jajkiem i topionym serem plus zioła. To wszystko było zapiekane w piecu i do tego sok z granatów. Mówię wam pychotka. Amman powitał nas deszczem. Poniewaz wysiedliśmy w zupełnie innej części miasta niż nasz cele jakim był Klif Hostel postanowiliśmy skorzystać z taksówki. Pomni naszej przygody tym razem padło nie na łapankę, tylko na aplikację Careem. Jest prosta w użyciu i zapewnia bezpieczeństwo finansowe. To tak Bliskowschodni Uber. Wystarczy się zarejestrować, podać dane karty i to wszystko. Docieramy do Hostelu w którym nocowaliśmy wcześniej. Niestety brak miejsc. Dziwnym i szczęśliwym dla nas trafem jest tam mężczyzna który okazuje się być, nazwijmy go hotelarzem. Proponuje nam nocleg w Hotelu. I tu mamy olbrzymi fart. Nie dość że cena dużo niższa (o 15 JOD), to warunki jak w trzech gwiazdkach z wyjątkiem wspólnej łazienki.
Ostatni dzień to włóczęga po Ammanie w towarzystwie Janka i Karoliny. Wtedy po raz pierwszy piję sok z trzciny cukrowej. Powiadam wam, Cola się chowa.
To co nas zaskoczyło w stolicy Jordanii to fakt że w kraju który ma niedobór wody, w którym całe dzielnice Ammanu mają wodę tylko w wybrane dni tygodnia (źródło. Discovery), sklepy warzywne są sprzątanie silnym strumieniem wody, który dosłownie wymiata wszystko na ulicę. Następnie rano służby miejskie sprzątają to wszystko z ulic. Kolejna rzecz to kurze jatki dosłownie na ulicy, takie obrazki widzieliśmy w Wadi Musa. Kurczaki stojące w klatkach są ubijane prawie na ulicy.