Jura rowerami
Deszczowy Kraków i Słoneczna Dolina Prądnika.
Poza szlakiemPrzyszedł długo wyczekiwany “Długi weekend majowy”. Pakujemy się na Dworcu Zachodnim do pociągu i gnamy w kierunku Krakowa. To nasz pierwszy wyjazd rowerowy, rowery jakieś są, sakwy szyte przez chińska szwaczkę dla Lidla. Czysty spontan. Stolica małopolski wita nas deszczem i chłodem. Mamy zamiar spotkać się tutaj na kawę z moimi koleżankami Agą i Dorotą. Jakimś cudem nie udaje nam się. Mijamy się z czasem lub nie udaje nam się skontaktować. Zjadamy więc kebsa i lecimy dalej, przed nami pierwsze wyzwanie. Wzgórza otaczające Kraków, to jest cos co skutecznie może zniechęcić takich rozlazłych zgredów jak my do dalszej jazdy. Pierwszy przystanek to Dolina Prądnika. Kiepsko to widzę, śpiwory mamy puchowe, cały czas leje, a sama dolina tez jest bardzo wilgotna. Melinujemy się w krzakach jakiś kilometr przed granicą Ojcowskiego Parku Narodowego. Udaje nam się nawet rozpalić mały ogień, co poprawia nam humory. Na śniadanie planujemy “Pstrąga Ojcowskiego”, wędzony na ciepło i jeszcze ciepły smakuje wybornie. Podwójnie wybornie bowiem byliśmy za wcześnie i był tylko wczorajszy, Jeśli jeszcze tu nie byliście to zachęcamy do odwiedzin. Kolejny punkt to Ruiny Zamku Królewskiego, oraz Kaplica “Na wodzie” pw. św. Józefa Robotnika. Zbudowana została w miejsce ‘Łazienek Zdrojowych” nad rzeką Prądnik spinając jej brzegi. Lokalny przekaz głosi że został tak zbudowany ponieważ Car Mikołaj II zakazał budowy obiektów sakralnych na Ziemi Ojcowskiej. Pogoda dopisuje, jedziemy dalej szosą by obfocić Zamek na Pieskowej Skale, po drodze mijamy stary i odrestaurowany młyn. Nie zaglądamy tam jednak ponieważ ja to już widziałem i oboje uznajemy że właściciele przesadzają z opłatą. Zaglądamy za to do “Chleba praojców” by zjeść zupę z pysznym chlebem bez uzdatniaczy.
Poza szlakiem.
Jura Krakowsko Częstochowska nie jest wymagająca pod względem kondycyjnym pod warunkiem że ta kondycje się ma. My jej chyba specjalnie nie mamy, na szczęście dla nas każda wyrypę traktujemy luźno i swobodnie. Celem jest podróż , a nie jakiś punkt na mapie. Nasz trasa nie poprowadzi cały czas szlakiem rowerowym, częściowo biegnie pieszym lub całkiem poza szlakiem. Przemieszczamy się leśnymi piaszczystymi duktami, często idąc pieszo i pchając nasze “rumaki” Bez pośpiechu mijamy kolejne zamki, kolejne wsie. Rozbijamy się tam gdzie nas zastaje zmierzch. Czasem jest to głęboki las, czasem prawie skraj miasta. Robimy dziennie poniżej 30 km, to niewiele, nawet dla piechura. Tak jest dobrze, we własnym rytmie bez pospiechu.
Żarki
Znów zrobiło sią paskudnie, chcemy odmiany. Odwiedzamy moja znajomą w Żarkach. Dziewczyna własną ciężką pracą przekształciła stary kurnik w stadninę koni. To też dla nas przygoda. Ostatni raz byłem tu kilka lat temu, miło patrzeć jak się rozwija, jak realizuje swoje marzenia. Postawiła dom, odnowiła część pomieszczeń, ma stałych klientów. To stadnina Glden Horses. Nadal jest skromnie, dostajemy zakwaterowanie w pomieszczeniach przy stajni. To duża zmiana do tego co było. Przy okazji dostajemy lekcje jazdy konnej, Dorocie idzie świetnie, ja mam grację klocka drewna. Nadal jest zimno, wieje i leje. Po głosowaniu postanawiamy podjechać pociągiem kilka km. Stamtąd kierujemy się na Olsztyn. To ostatni zamek na trasie. Potem pobliska Częstochowa i do domu. 4 dni minęły jak z bicza trzasł, na koniec jeszcze jedna atrakcja. W samochodzie zabrakło benzyny. Co prawda jest zagazowany, ale do odpalenia troszkę jej potrzeba. Nieopodal otwierają jakąś klimatyczną knajpkę, typowi wolni ludzie. Nie mam oporu żeby zagadać i pożyczyć rower. Udaje się bez problemu, dostajemy tez zaproszenie na jej otwarcie. To już koniec naszej przygody.