Kierunek Norwegia
Most nad Sundem.
23 maja 2018 roku wraz ze znajomymi ruszamy do Norwegii. Pierwszy raz jadę tam samochodem , za kierownicą Michał i Anna. I dobrze, bo ja za dynamiczny jestem.
Wyruszamy wcześnie rano by dotrzeć jak najdalej. Udaje tam się dotrzeć do Danii, tam nocujemy na polu namiotowym Sorø Sø Camping. Wcześniej oczywiście zaopatrzenie i poszukiwanie gazu żeby zatankować samochód. I tu jest problem, temat dla Duńczyków jest obcy. Wszyscy z uporem maniaka kierują nas do sklepów po gaz w butlach. Sporym zaskoczeniem jest też brak płatności zbliżeniowych, wszędzie króluje pasek magnetyczny. Zimno nie jest, pomimo to jako jedyny decyduję się na nocną kąpiel w jeziorze o wdzięcznej nazwie Sorø Sø Camping :). Nie będe się wdawał w opis kampingu, dla nas to cos całkowicie obcego, szczególnie bukszpanowe ogródki wokół przyczep kempingowych, które wrosły przez lata w ziemie. Niezaprzeczalna atrakcja jest pofalowany teren i mini zoo z kozami i miniaturowymi świnkami. Atrakcja tego odcinka ma być most nad Sundem. Szczególnie dla Michała. Chmm, nie wiem co napisać, jest cholernie długi i płatny. To wszystko. Kolejną noc spędzamy nad rzeką, kilkadziesiąt kilometrów za Oslo. Wcześniej dość długo szukaliśmy miejsca, w końcu spytaliśmy jakiegoś Norwega , czy możemy się rozbić na łące. Nieopodal jego domu. Odmówił. Trudno, rozbijamy się na jakiejś polance ok kilometra od niego. (przepraszam za jakość zdjęci, mój Huawei nie radził sobie z brakiem światła)
Nad Lysebothen
Kierunek Lysebothn, a właściwie Kjerag. Głaz uwięziony pomiędzy dwiema skałami na wysokości ok 800m nad poziomem fiordu. To nasza wisienka na torcie. Jest maj, Norwegia funduje nam dwie pory roku. Wiosne i zimę. Droga wiedzie nas wzdłuż ściany śniegu wysokiej na kilka metrów. To niesamowite, kilkadziesiąt kilometrów do wybrzeża, kilkadziesiąt metrów wyżej i zupełnie inny klimat.
Po kilku godzinach docieramy na parking, mamy pomysł żeby zjeść grochówkę wojskowa zakupioną w popularnym markecie. Pogoda nie zachęca, wieje i pada. A, grochówka była i niema, Michał wywala cała zawartość na beton. Cholera , co robić rzucam się ze sporkiem na rozlazła kupkę na asfalcie i zaczynam jeść. Prowadzę swoisty wyścig z czasem, a właściwie z Michałem który zamiast się do mnie dołączyć po prostu ją sprząta. Ma przewagą, nie musi smakować przepysznego boczusiu. Na dokładkę pojawił się parkingowy, co z tego że ma ubaw, to tylko przyśpiesza działania Michała. Parking uprzątnięty, a ja głodny. Nie najadłem się.
Czas ruszać w drogę, Michał wygląda zabawnie ze swoim namiotem w krążku. Cóż taki kupili skuszeni reklamą, ma sporo zalet, ale nie nadaje się do noszenia podczas trekkingu. Pokonuje to trasę po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch lat. Opowiadam więc o o dolince tuż za pierwszym przewyższeniem, o jej pięknie. Bo naprawdę jest piękna. Poprzecinana kilkoma potokami, pokryta w kilku miejscach śniegiem. A, tam gdzie go niema jest niezwykle zielona.
Zaczyna padać więc rozbijamy namioty, Dorotka wypuszcza się na małe zwiedzanie. To co u niej lubię to miłość do roślin, do wszystkiego co żyje i rośnie. Oda razu znajduje co ja zainteresowało, rozpoznaje jakieś zioła czy kwiaty. Nie wiem. Jesteśmy do siebie bardzo podobni. Na takim lajcie spędzamy resztę popołudnia, a deszcz na zmianę pada i przestaje, ciekawe co będzie jutro. Dobranoc.
Kjeragbolten – kamień nad przepaścią
Ruszamy we czwórkę, po drodze mijamy spore pozostałości po zimie i dochodzimy do głębokiego “kanionu”. Tutaj siły opuszczają Anię która wraca do pozostawionych przez nas namiotów. Na nic zdały się moje próby przekonania jej że to ostatnie takie podejście. Dalej ruszamy już tylko w trójkę. Wychodzimy na grzbiet gór otaczających fiord. Nie jest to taki grzbiet jak w tatrach, gdyby był pokryty traw a przypominałby nasze hale. Z ta różnicą że one nie kończą się kilkuset metrowym urwiskiem. Cały płaskowyż przecinają strugi wody z topniejącego śniegu, co chwila widać także kopce ułożone z kamieni. Niestety , myliłby sie ten kto by sądził że znaczą one szlak. Nic bardziej mylnego. Jedynym szlako-wskazem jest graniastosłup z kamienia, przypominający nieco ten z Diablaka.
Tjødnane, szok i niedowierzanie.
Również nad Lysefjorden znajduje się kolejna atrakcja Norwegii, Preikestolen. Tak jak podczas mojej poprzedniej tutaj wizyty marsz rozpoczynamy na parkingu hotelu Preikestolen Fjellstue. Trasa nie jest trudna, lecz miejscami mozolna. Na trudniejszych odcinkach są zbudowane schody i podesty. I to moim zdaniem jest jedną z przyczyn tego co zastaliśmy nad Tjødnane. Wszystkie miejsca które nie są widoczne ze ścieżki są dosłownie usłane “papierzakami”. Niema to nic wspólnego z filozofią Leawe No Trace. A, przecie wystarczy mieć łopatkę lub odwalić kamień, a potem położyć go na miejsce. Pomijam fakt, że wszystkie te pozostałości są mniej niż 10m od brzegu. Gdybym wiedział wcześnej że to tak wygląda, to pływałbym w tym jeziorku. Masakra. Na szczęście brzegi jeziorek są czyste. Cała zabawę psuja meszki, które zmuszają nas do schronienia sią w namiotach. Nie zazdroszczę Ani i Michałowi. Ich Black Fresh raczej niema wentylacji. My rozkładamy są sypialnię i to jest ogromny plus Mongara. Zaczyna się polarny dzień, co trochę zaburza nasz rytm dnia, o 23 nadal jest widno.
Skalny pulpit-Preikestolen.
Z noclegiem mniej więcej w połowie drogi to był bardzo dobry pomysł. Na miejsce docieramy wcześnie rano, jak to w Norwegii namioty zostawiamy tam gdzie spaliśmy. Lecimy na lekko. Droga z początku łatwa, pod koniec robi się emocjonująca. Płaskowyż przeradza się w wąska ścieżkę, miejscami po lewej stronie mamy kilkuset metrową przepaść. Niby nic wielkiego, gdyby nie fakt że również po lewej i lekko z tyłu mamy niesamowita panoramę na Lysefjorden. Niezwykły granat i zieleń wody, w kontraście z surowymi skałami dają efekt “wow”. NIe jesteśmy pierwsi, tak jak poprzednio wielu tutaj nocowało, polując na zachód i wschód słońca. Drugie “wow” powoduje to co ludzie wyprawiają na Pulpit Rock. Nie wiem czy to brawura, odwaga, czy głupota. Od wychylania się leżąc po stawanie na jednej nodze. Mamy lekko dość, choć ludzi jeszcze niewiele, to zaczyna ich nadciągać coraz więcej. Nasz szacunek i podziw, budzi para małym dzieciątkiem w nosidełku. Jakże żałujemy że tak w tej chwili nie możemy. Prowadzę Dorotę powyżej “Ambony” ( tak też jest nazywany Preikestolen). Nocowałem tutaj pod namiotem dwa lata wcześniej. Jest tutaj niewielkie jeziorko ze stanowczo mniejsza ilością papierzaków. Pozwolę sobie poniżej dodać kilka zdjęć z mojego poprzedniego pobytu.
Låtefossen – droga pod wodospadem
Śpiewający Wodospad , tak można tłumaczyć jego nazwę rozkładając na słowa. Wrażenie robi nie tylko swoista delta jaką tworzy, ale to że jadąc szosą prawie się przez niego przejeżdża. Zatrzymujemy sie na na chwile w tym mocno skomercjalizowanym miejscu. Wyjazdem cały czas dowodzi Michał, więc niespecjalnie sprawdzam mapę gdzie się aktualnie znajdujemy. Dopiero w domu zorientowałem się że byliśmy tak blisko Trolltungi. Szkoda. Tym bardziej że nasi “gospodarze” twierdzili że nie mają nic przeciwko żebyśmy się urwali na dwudniowy trekking. Norwegia jest niesamowita, wystarczy oddalić się od wybrzeża o kilkadziesiąt kilometrów by z lata trafić w środek zimy. By, z zielonych łąk teleportować się w arktyczny klimat.
Nasza mała przygoda dobiega końca. Nocujemy po drodze jeszcze w kilku fajnych miejscach. Zwiedzamy kilka miasteczek, podziwiając dzika przyrodę Norwegii Kierujemy się domu.
Jesteśmy ciekawi waszych przygód w Norwegii oraz propozycji gdzie się wybrać na trekking. To wcale nie musza być atrakcje TOP, tylko to co wam się podobało i czym chcecie się podzielić. Będziemy wdzięczni za pozostawienie komentarza.