Norwegia, Trolltunga i przyjaźni Norwedzy
Norwegia, Trolltunga i przyjaźni Norwedzy
Był zimowy wieczór kiedy odebrałem telefon od Mantasa właściciela bloga , studenta poznanego rok wcześniej w Norwegii. Usłyszałem ….. Czarek masz ochotę jechać z nami do Norwegii? Mnie nie trzeba dwa razy prosić, spytałem tylko kiedy.
Tak tez się stało. Po kilku tygodniach spotkaliśmy się na Warszawskim Okęciu i w 6-cio osobowym składzie ruszyliśmy na nasza wyrypę. Lot mija nam błyskawicznie na paplaninie i snuciu projektu. Z lotniska wydostajemy się autobusem i tramwajem, po czym na rogatkach miasta dzielimy się na trzy dwu-osobowe zespoły. Nasz zespól tworzy Ania i ja, żeby było weselej jako jedyni jesteśmy bardzo mało anglo-języczni co jest sporym wyzwaniem, ale też sprawia że robi się z tego coraz fajniejsza przygoda. Na pierwszą podwózkę nie czekamy długo, kierowca podwozi nas kilkadziesiąt km. I tak korzystając z olbrzymiej uprzejmości Norwegów docieramy do Oddy. Tam spotykamy się wszyscy i stojąc razem na przystanku łapiemy kolejne “okazje”.
Przyjazny autostop w Norwegii
W tym miejscu zaczyna się naprawdę piękna historia. Jako pierwsi z okazji korzystają Janek i Marysia. Niestety Norweg nie może zabrać większej liczby osób z powodu fotelików dziecięcych zamontowanych na tylnych kanapach. Farciarze. Po kilku minutach odbieramy od nich telefon żebyśmy już nie łapali “stopa”, bo Pan który ich podwoził nas zabierze. Ale, jak to? Cała czwórkę? Przecież ma tylko dwa wolne miejsca. Okazuje sie że kierowca mieszka po drodze i nie tylko zawiózł ich pod sam skręt w kierunku parkingu na Trolltungę, to jeszcze zajedzie do domu, zostawi foteliki i nas podwiezie. 🙂
Faktycznie po niespełna 20 minutach pojawia się znajomy wiśniowy SUV. Do którego z wielka radochą pakujemy się z naszymi bambetlami do środka. Fajne zakończenie .. prawda? Tylko że to jeszcze nie koniec. Kierowca prosi żebyśmy zadzwonili do Janka i Marysi by nie szli pieszo na parking (9km) przy szlaku tylko zaczekali. Jego propozycja jest taka, zawiezie nasza grupę na parking i po nich wróci. Opisuje tez historię żeby pokazać jak fajnie podróżuje się stopem po Norwegii.
Nocny marsz na Trolltungę – trasa
Jest koniec kwietnia niema jeszcze ‘białych nocy” tak jak w maju, a my musimy znaleźć miejsce na namioty. Rozpoczyna się mozolna wędrówka pod górę w zapadającym zmroku. Choć nie do końca, jest już ciemno. Pierwsze kroki to bardzo ostre przewyższenie gdzie idzie się po naturalnych stopniach. Mozolnie pniemy się w górę, chwytając się na przemian lin i drzew. W świetle czołówki widzę tylko najbliższe otoczenie. Włącza mi się tryb skrzyżowania zombie z robocopem , zaczynam iść pod górę jak maszyna. Skutek jest taki że zostawiam dość daleko w dole swoich towarzyszy podróży. Korzystam wiec i szukam miejsc pod namiotu. Szukam jak najszybciej płaskiego miejsca mając na uwadze że w tym rejonie prawo do Allemastratten podlega ograniczeniom. Od pewnej granicy nie można już biwakować. Jest to trudniejsze niż się spodziewałem, pomimo znacznego wypłaszczenia terenu wszędzie zalega głęboki i lekko przymarźnięty z wierzchu śnieg. Rozbicie na nim namiotu skończyłoby się jego zapadnięciem. Po krótkiej i nerwowej rozmowie telefonicznej z Mantasem czekam na resztę ekipy.
W końcu wychodzimy na “płaskowyż” mijamy niewielkie domki, niestety wszystkie są zamknięte a na tarasie każdego z nich nie zmieści się więcej jak jeden namiot. Szukamy dalej i w końcu w pewnym oddaleniu od szlaku zauważamy wystająca skałę bez śniegu. To jest to, z trudem mieszczą się na niej nasze trzy Arpenazy.
Trolltunga czyli Język Trolla
Poranek jest pochmurny i wilgotny, na szczęście nie pada. Wyjście ze śpiwora i założenie mokrych butów nie jest przyjemne. Szybko wcinamy śniadanie i po krótkiej dyskusji namawiam wszystkich żeby biwakową część sprzętu zostawić na miejscu. Moje argumenty że to Norwegia, że prawie niema ludzi i że będzie nam lżej okazała się przekonywująca. Pakując jakieś puszki i inne “niezbędne” rzeczy ruszamy w mozolną kilku kilometrową drogę w kierunku Języka Trolla. mam spore obawy że będę im kulą u nogi, jako jedyny zgred(47lat) w tym młodym towarzystwie (ok 24lat) będę ich spowalniał. Na szczęście nie było tak źle. Trasa jest prosta i choć nie było widać oznaczeń wszyscy wiedzieliśmy gdzie iść. każdy więc szedł swoim tempem. Jedynie chyba tylko Mantas ze względu na Patrycje zostali lekko w tyle. Turystów jest niewielu. Ponieważ trasa choć długa bo licząca ok 28 km. z początku mozolna, potem jest łatwa i do przejścia dla każdego zdrowego człowieka w lecie, o tej porze roku jest wymagająca. Mokry i bardzo głęboki śnieg, zapadające się śnieżne mosty nad potokami sprawiają że buty są natychmiast pełne wody, a każdy krok zaczyna się od wyciagnięcia nogi ze zbitego śniegu. Ci których spotykamy nie maja naszych problemów, idą z przewodnikiem i są wyposażeni w rakiety śnieżne. Poruszają się więc dużo szybciej od nas. na całej trasie są trzy doskonale wyposażone schrony. Strudzony wędrowiec znajdzie w nich sprzęt ratunkowy, prycze i koce. A także lekturę. Mu znaleźliśmy taką. :).
Sama Trolltunga to nic innego jak język skalny wysunięty nad zbiornik zaporowy o nazwie Ullensvang na zaporze którego prawdopodobnie jest niewielka elektrownia wodna. Nie jak sądzi większość nad fiordem. Przyznam szczerze, moje dotarcie na miejsce było okraszone głośnym “pchi”. Wzbudziło ono śmiech siedzących tam ekip z wielu krajów takich jak np. Rosja czy Wielka Brytania. Wiadomi fotografia i wyobraźnia czynią cuda. Nie chcę tu nikogo zniechęcać ponieważ Język Trolla naprawdę robi wrażenie, wejście na niego to niesamowite wrażenie dające się porównać z unoszeniem się w powietrzu. Jak dla mnie “bomba”.
Powrót to mozolne zejście w dół w ciężkim i mokrym śniegu. Wracamy grupami, jako jedyny idę sam, pozostali parami o trójkami. To dobrze. tak jest bezpieczniej. Z daleka widzę namioty które już nie stoją na małej skale ledwie wystającej ze śniegu, teraz top kawał skały a śnieg wyraźnie się odsunął. Po podejściu bliżej okazuje się że namioty są poprzewracane, nic nie zginęło, więc składamy to na wiatr. Szybko zwijamy obóz i ruszamy w drogę powrotną.
Wszyscy są szczęśliwi, zobaczyliśmy co chcieliśmy, przeżyliśmy przygodę, a dzięki wczesnej porze roku uniknęliśmy tłumów. W drodze powrotnej na parking naszym oczom ukazują się widoki które straciliśmy wędrując nocą. Jest to przeurocza ścieżka wśród kosodrzewiny i karłowatych jarząbów i brzóz. Pomiędzy nimi widzimy zaporę na jeziorze Ullensvang.
Na parkingu obowiązkowa toaleta, posiłek i czas ruszać w drogę powrotną. Nasza parę zabiera kobieta, Norweżka, która zaczyna do nas mówić po polsku. Okazuje się że kiedyś studiowała w Polsce i miała chłopaka Polaka. Ot kolejny Polski akcent.
Kierujemy się tak jak poprzednio małymi grupami do Tysse lub Bergen., lecz wcześniej wypada nam nocleg w Trommer. Tam mieliśmy do wyboru rozbić namioty zgodnie z przepisami na łące pokrytej gnojowicą lub wbrew prawu tuz przy budynkach. Wybraliśmy drugą opcję.
Następnego dnia zaczęło lać. Tym razem o autostop nie było wcale łatwo, więc w Mantas pochwalił się co mu zostało w plecaku. Podczas gdy wszyscy już prawie zjedli swoje racje, kolega miał tego jeszcze kilka kilo. Cóż to była za uczta.
Z nadmiaru czasu, bo stop był łapany na zmianę, zacząłem łazić po sklepach i kupiłem kurtkę, rozmawiając oczywiście prawie po polsku z pracująca tam Białorusinką. udało nam się w końcu dotrzeć do Bergen. To jednak nie koniec przygody.
Pewni swego nie przejmując się specjalnie czasem, którego mamy dużo wydajemy ostatnią gotówkę na bardzo drobne przyjemności w portowym targowisku. I nagle pobudka, samolot odlatuje za 3 godziny, a my nawet nie wiemy jak dostać się na lotnisko. Po szybkim wywiadzie biegiem ruszamy na przystanek, po kilku minutach podjeżdża “nasz” autobus….. Okazuje się że nie możemy zapłacić kartą, kierowca przyjmuje tylko gotówkę. Wśród nas narasta panika, jeśli nie pojedziemy tym autobusem, nie zdążymy na czas. i znów spotykamy się z uprzejmością. Tym razem Polaka będącego kierowcą. Pomimo kamer, i innych pasażerów , którzy przecież widza wszystko pozwala nam pojechać bez opłaty.