Izrael – Palestyna, czyli pełna improwizacja.
Ejlat – w poszukiwaniu gazu
Kompletnie nie wiemy jak to sią stało że wybraliśmy Izrael jako kolejna destynację. W każdym bądź razie stało się. Wczesnym popołudniem jedynie z bagażem podręcznym wylądowaliśmy w Ejlacie. To niewielkie miasto nad Zatoka Akaba. Kierując sią znalezionymi w sieci informacjami wysiadamy z autobusu mniej więcej w połowie drogi między Ramon International Airport , a miastem i ruszamy na poszukiwania kartusza z gazem.
Po bardzo długich poszukiwaniach i znaczącej pomocy rosyjsko-języcznych pracowników centrum handlowego udaje nam się je w końcu znaleźć. Nie podamy wam jak się nazywa sklep ponieważ jego nazwa jest po hebrajsku, a my nie mieliśmy wtedy jeszcze Izraelskiej karty SIM,, zamieścimy jedyne zdjęcie. (to ten sklep z pomarańczowym szyldem). Przy okazji nabywamy tam też mały nożyk, ponieważ nie mamy żadnego z oczywistych względów. Straciliśmy kilka godzin, pieszo ruszamy w kierunku Ejlatu by nabyć kartę GSM. Tutaj zaskakują nas młodzi ludzie z karabinami na ulicach, kontrole bagażu przy wchodzeniu do centrów handlowych. Dla kontrastu na nadmorskim bulwarze stoi fortepian na którym tak po prostu gra młody człowiek. Jak się potem okaże to nie jedyny taki fortepian w tym jakże innym od naszego kraju.
Wszyscy chodzą ubrani w kurtki, nasza uwagę przyciąga starsza para która po prostu się rozbiera i wskakuje do zatoki. Podchodzimy bliżej i wszystko jasne, to Rosjanie. Chce zrobić to samo, niestety czas nas goni, więc i my gonimy na dworzec. Jeśli będziecie go szukać to niech was nie zmyli wejście do niego, które wygląda jak wejście do jakiegoś squatu. Tutaj zaczyna sia nasza przygoda. Nie ma dziś autobusu do Ein Gedi. Mamy dwie opcje, pierwsza łapiemy stopa. Druga a to rozbijamy namiot na plaży, jednak niepokoimy się czy ze względu na strefę przygraniczną nie będziemy mieli kłopotów. Na szczęście po ok godzinie i prawie po zmroku zabierają nas dwie Izraelki. Gnieciemy się w Kia Picanto w cztery osoby plus nasze plecaki, od nich dowiadujemy się że droga do Ein Gedi jest zalana i mogą nas zabrać do Jerozolimy. Jest już pełnoprawna noc, leje deszcz, nadal mamy w pamięci z Jordanii jak wyglądają tereny w tej części świata. Staramy się dowiedzieć czy dziewczyny mogą nas podrzucić na jakieś pole namiotowe, w końcu to duże miasto. Ostatecznie po wywiadzie u ich znajomego przewodnika podwożą nas do parku miejskiego i mówią że tu możemy bezpiecznie rozbić namiot.
Noc pod namiotem w Jerozolimie.
Następnego dnia okazuje się że nocowaliśmy kilkaset metrów od Knesetu czyli Parlamentu Izraelskiego. Rehavia Park, bo o tym parku mowa to historyczne miejsce z Monasterem Krzyża w Jerozolimie. Nie byliśmy niepokojeni przez nikogo, spokojnie na jednej z ławek zjedliśmy śniadanie i już nie spiesząc się ruszyliśmy w kierunku dworca autobusowego. Nikt dokładnie nie wie kiedy powstał ten prawosławny klasztor, legenda głosi że stoi w miejscu gdzie rosło drzewo z którego wyciosano krzyż na którym został ukrzyżowany Zbawiciel. Otaczają go potężne mury z niewielka furtą, bowiem jeszcze w pod koniec XIX wieku stał on na pustkowiu i pełnił role schronienia kupców i pielgrzymów przed rabusiami.
Ein Gedi – inaczej
Tego się nie spodziewaliśmy, przecież jest środek roku szkolnego, a może dlatego? Są olbrzymie tłumy wszelkiej maści młodzieży i turystów z Europy. Nagle przechodzi nam ochota na zwiedzanie. Postanawiamy sprawdzić inną opcję. Przechodzimy przez pobliskie osiedle i kierujemy się jego uliczkami w górę. Na jego drugim krańcu jest furtka z domofonem. Dzwonimy i prosimy i jej otworzenie i dzieje się cud. ktoś ją otwiera i w ten sposób znajdujemy się na terenie parku. Mozolnie pniemy się pod górę, co chwila się odwracając by podziwiać Morze martwe w zachodzącym słońcu. Widoki są bajeczne, naszą uwagę przykuwa rozśpiewany ptak podobny do kosa.
Słońce jest coraz niżej, ponadto jest po 16, czyli po zamknięciu Parku Narodowego Ein Gedi. Zaczynamy szukać miejsca na biwak, niestety same kamienie i nachylenie skutecznie to uniemożliwiają. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, zamiast schodzić prosto do wyjścia zaczynam się uganiać za zwierzętami przypominającymi nasze kozice. Ganiając po stoku, staram się uchwycić je w soczewce mojego Huawei. Nie, nie uciekają przede mną. po prostu łażą i żerują, a ja jestem coraz dalej od szlaku. Powoli wracamy, zapada już szarówka, w niknącym świetle dnia widzimy mężczyzn którzy nas obserwują. Nie wiemy kto to, wyraźnie na nas czekają. Okazuje się że to strażnicy parku, zbieramy słuszny ochrzan za przebywanie na terenie Ein Gedi poza godzinami otwarcia. Z tego co mówią wyłapujemy że ten czas jest dla zwierząt. Cóż nasza wina. I tak mamy szczęście w “nieszczęściu” że nie udało nam się znaleźć miejsca na biwak. Mogłoby się nie skończyć na reprymendzie. “Ostatecznie” rozbijamy się na Plazy nad Morzem Martwym tuz za murkiem biegnącym wzdłuż promenady.
Następnego dnia kiedy Dorotka jeszcze śpi wypuszczam się do kibelka, a potem na zwiady. W ten sposób trafiam do opuszczonego ośrodka wczasowego Ein Gedi Camp. Został on porzucony z powodu ubywania wody w morzu i pojawienia się lejów Krasowych, które stanowią śmiertelne niebezpieczeństwo. Klimat ja z filmów grozy, spękany asfalt, porzucone kanistry i inne przedmioty po olbrzymi głaz na środku chodnika. Który nie wiem skąd tam się wziął. Wygląda jak przyniesiony przez lodowiec, co logika każe wykluczyć. Może Ty wiesz? Jeśli tak prosimy o komentarz. Pośród tego wszystkiego na skraju ogrodzonego terenu natykam się na dwa namioty. Wokół nich porozstawiane są różne przypadkowe sprzęty, tuz obok jakiś gość o wyglądzie hipisa dokonuje porannej toalety. Pozdrawiamy się machając do siebie. Nie podchodzę, bo nie po to się to rozbili by szukać towarzystwa. Cykam za jego zgodą kilka fotek i wracam na śniadanie. Okazuje się że oprócz nas kimał jeszcze ktoś w niezbyt odległym gaju palmowym.
Morze martwe i dziwna przypadłość.
Autostop, autostop … tak się dostajemy do Kalia Beach. Chyba ostatniego ośrodka rekreacyjnego nad Morzem Martwym. wstęp to prawie 60 szekli. W tej cenie otrzymujemy wstęp na plażę i bezpłatne prysznice. Właściwie niema tu nic do roboty, jedyne co to można się obłożyć czarnym błotem. Podobno cos daje, nie wiem co oprócz radochy, ale to też fajne :). Oczywiście jest też frajda z położenia się na wodzie i to tyle…
Autostop, autostop… Podobno jest jakiś bus, my go nie widzieliśmy. A i tak by nam nie pomógł, ponieważ udajemy się tam gdzie na Locus Maps i na MapsMe jest “biała plama”. Jedziemy do Jerycha, a to już Autonomia Palestyńska. Tak samo z resztą jak brzeg Morza Martwego, jedynie “autostrada” jest pod kontrolą Izraelską. Jerycho już nie, jest dreszczyk emocji kiedy stopem wjeżdżamy na jej teren i zatrzymuje nas Palestyńska milicja. Kompletnie nic nie rozumiemy, nasze paszporty są za każdym razem kontrolowane, a nasz kierowca za każdym razem na pytanie mundurowych wzruszając ramionami odpowiada prawdopodobnie cos w tym stylu. “Nie mam pojęcia kim są, kiwali na poboczu to ich zabrałem”. W końcu wysiadamy w Jerychu i po krótkiej i bardzo sympatycznej wizycie w Barze Jericho ruszamy w kierunku Jordanu. Obczaiłem gdzieś w sieci że jest tam jakieś dzikie pole namiotowe. Niestety wojsko nas nie puszcza, może to nie tam? Jak zwykle zmiana planów. Już w całkowitych ciemnościach idziemy stara szosą wzdłuż rzeki w kierunku Qasr el Yahud.
Dziwnie się idzie te 4 km. W krzakach coś intensywnie popiskuje lub intensywnie piszczy. Nie brzmi to jak zwierzęta, raczej jak sygnał alarmowy elektroniki, być może jesteśmy cały czas obserwowania, w końcu to granica Zachodniego Brzegu Jordanu. W oddali majaczy nam światełko, czyli są ludzie. Ponownie jesteśmy przy wojskowym ogrodzeniu, na skrzyżowaniu skręcamy na zachód i znajdujemy parking na którym rozbijamy naszą “Jagódkę. Rano okazuje się że był opuszczony i otoczony ruinami , oraz to że w ogrodzeniach gajów daktylowych zieją dziury i bez problemu mogliśmy się rozbić w którymś z nich. Budynek to posterunek wojska izraelskiego. W życiu byśmy nie powiedzieli że to wojsko, o ile chłopak wygląda normalnie, to dziewczyna jest miłośniczka piercingu. (niestety nie pozwolili nam się sfotografować). Są całkowitym przeciwieństwie służbistów z poprzedniego posterunku, mili i przesympatycznie częstują na kawą i uświadamiają że aby dostać się na brzeg Jordanu musimy tam podjechać samochodem. Ech ta strefa przygraniczna. Nie jest to problem, zatrzymują dla nas prywatny samochód i pytają czy kierowca nas zabierze, kierowcą okazuję się grekokatolicki duchowny. Uff udało się.
Qasr el Yahud
Na parkingu stoi kilka autokarów, jest cicho i spokojnie. Prawie senni. Dla mnie to miejsce ma znaczenie jedynie jako ciekawostka, Dorota jest wyraźnie wzruszona. Prawdziwe miejsce chrztu Chrystusa. Podchodzimy nad rzekę, gdzie właśnie odbywa się chrzest, widać wyraźne wzruszenie na twarzach ludzi uczestniczących w obrządku. Wszystko jest nagrywane prze ekipę telewizyjną i obserwowane przez żołnierzy z bronią na ramieniu. Na drugim brzegu rzeki (Jordania) widać jakby opuszczony Saint John the Baptist Orthodox Monastery. Nic bardziej mylnego, ze zdjęć w sieci wiem że w środku jest niezwykła wystawa. Jest tu bardzo skromnie. Powodem jest fakt że po wojnie sześciodniowej cały ten teren był zaminowany. W związku z tym władze Izraela stworzyły inne miejsce chrztu. To miejsce to Yardenit, podobno na maksa skomercjalizowane z olbrzymim marketem z tandetnymi pamiątkami w kosmicznych cenach. Dopiero po 1981 roku postanowiono częściowo odminować teren Qasr el Yahud i udostępnić go chrześcijanom. I to właśnie tu gdzie jesteśmy odbył się obrządek który zmienił historię świata.
Jerycho – St. George Monastery
Nasz kolejny cel to St. George Monastery i przejście Wadi Quelt. Czyli wracamy do Jerycha i na kebab do Jericha. Idziemy od strażnicy w koszmarnym upale starając się złapać stopa na te kilka kilometrów. Nic z tego dopiero pod tablicą informującą że wchodzimy do “strefy zakazanej” łapiemy podwózkę. Szybki kebab, zakupy na straganie przy ulicy gdzie od mocno już starszego araba dostajemy w gratisie kilka papryczek ruszamy z kapcie w kierunku wąwozu.
Pomimo tego że skromne to są te jedne z naszych droższych zakupów, gubię 100 szekli. Jak prawie wszędzie w krajach arabskich przed wejściem do atrakcji turystycznej dopadają nas handlarze. Jest to dla mnie wysoce irytujące, jestem bardzo czuły na punkcie swoje strefy prywatnej. Znów (z mojej winy) sytuacja robi się napięta. Staram się rozumieć ich kulturę jednak moje samopoczucie jest dla mnie ważniejsze. Tak samo jak Doroty która kilka razy poczuła się nieswojo kiedy lokalsi łapali ja za jej blond włosy. Udaje nam się wyrwać z “uścisku” handlarzy okupując to dwiema paczkami daktyli. Niema co ukrywać zaczyna pojawiać się zmęczenie i związany z tym napad głupawki.
To co widzimy dalej coraz bardziej nas zniechęca. Ogólny hałas, harmider, rozpuszczone boomboxy z ich muzyką i brak jakiegokolwiek szacunku dla miejsca kultu innej religii, zaczyna mnie drażnić. Klasztor jest już zamknięty dla zwiedzających, ruszamy więc dalej. Na ścieżkę po której idziemy z góry lecę butelki, jest całkowity brak szacunku dla przyrody i tego miejsca, A może to nie brak szacunku, może to jakaś forma okazania swojej tożsamości? Wykrzyczenia światu, to nasza ziemia!!! Naprawdę nie wiem. Czerwony szlak prowadzi rzeką, niestety Dorota nie umie pływać. Rezygnujemy ze sztywnego trzymania się szlaku kierujemy się więc ostro pod górę zielonym by potem ponownie wrócić na czerwony.
Przeprawy przez potoki – Trekking w Wadi Quelt
Wędrujemy wzdłuż kamiennego akweduktu górami znajdującym się poniżej poziomu morza, to bardzo dziwne doświadczenie. Jest wiosna, więc to co na zdjęciach satelitarnych wygląda jak piaszczysta pustynia jest pokryte zielenią. Nasz zachwyt budzą łąki pokryte tulipanami(?) ( jeśli ktoś może to potwierdzić to będziemy wdzięczni). To nie jest pustynia, to piękna dolina jakże inna od naszych Beskidów czy nawet podobnie suchych Sierra de Cadi. O tej porze roku kwitnie tu życie. Pasterze wypasają swoje stada, co kilka godzin natykamy sią na niewielkie obozowiska złożone z murka przytulonego do skalnej ściany, za którym kryje się palenisko i skromne posłanie.
Widać że te góry mają znaczenie gospodarcze dla lokalnej społeczności. Namiot rozbijamy na lekkim wypłaszczeniu nieopodal urwiska. Jest pięknie, otaczają nas góry mające miejscami fantazyjne kształty, kilkadziesiąt metrów poniżej szumi potok, wystarczająco cicho by nie dominować nad innymi dźwiękami i wystarczająco słyszalnie by dawać klimat. Szlak nie jest zbyt wyraźnie oznaczony, poruszamy się wzdłuż akweduktu, ścieżek i potoku. Ten potok to taki nasz bonus w przygodzie. Nie pamiętam bym kiedykolwiek podczas wyjazdów przeprawiał się tyle razy przez górską rzekę na tak krótkim odcinku. Niektóre przejścia są naprawdę głębokie, zdarzyło się że w jednym z nich woda sięgała mi do mostka. Podziwiam swoją Dorotkę. Nie dość że nie umie pływać, to jeszcze jest malutka, pomimo to dzielnie daje radę. Zastanawiamy się jak sobie radzili z przeprawami Włosi z ok. 5 – 7 letnimi dziećmi których sporą grupkę spotkaliśmy po drodze. Być może szli inna drogą.
Ostrzegamy ich przed Jerychem, dla przypomnienia napiszę dlaczego. Otóż dokładnie w tym samym czasie Włosi, a szczególnie Lombardia walczą z korona-wirusem. Mają największy odsetek zmarłych. Pierwszym pytaniem jakie zadawano nam na terytorium Palestyńskim było pytanie czy nie jesteśmy Włochami. Włosi poszli swoją drogą. My wędrujemy dalej. Mijamy po drodze jeden kibuc i bunkier. Jest to budowla należąca kiedyś do armii Jordańskiej. Tuz za nim natykamy się na ścianę i nie bardzo wiemy którędy iść. z pomocą przychodzi chłopak, który prowadzi nas kozią ścieżką tuż nad potokiem. Ponownie wędrujemy wzdłuż potoku i kolejny raz się przez niego przeprawiamy. W końcu nadszedł ten moment. 🙂 Oczywiście droga się skończyła, a właściwie mamy przed sobą kolejna przeprawę. Kłopot w tym że to już nie zwykły górski potok, to jego przełomy pomiędzy olbrzymimi głazami. Niema mowy by nawet próbować. Jedyna drogą, odrobine mniej niebezpieczną jest wejście po piarżystym i stromym stoku. Tak tez czynimy i od tej pory przez jakąś godzinę poruszamy na zmianę wzdłuż stalowej rury, kamiennego akweduktu i kozich ścieżek, by w końcu wyjść na łagodne stoki w okolicy Alon. Ostatnia godzina dała nam w kość.
Jerozolima.
Zmordowani jak konie po westernie wyłazimy na asfalt i … zabiera nas pierwszy samochód który zatrzymujemy. Kierowcą jest Brazylijka samotnie zwiedzająca Izrael. Droga moja nam na rozmowie, głównie na migi, na zdjęcia w telefonach itp. Pyta nas tez skąd się tam wzięliśmy. Opowiadamy więc za pomocą fotografii co robiliśmy przez ostatnie dni. Wysiadamy gdzieś w centrum, kilka kilometrów od naszej kwatery.
Dobrze że żadne z nas niema klaustrofobii, tego nie było widać na bookingu. :). Nasz pokoik to nic innego jak olbrzymia skrzynia wstawiona do kawalerki w której stoi łózko. Mamy też okienko, ono było na bookingu, tylko nikt nie napisał że wychodzi na… aneks kuchenny :). Jest za to prysznic, ciepła woda i sklepy w pobliżu. Od razu zaznaczę nie jestem rasistą, nazistą, homofobem ani żądnym ekstremistą. Bawią mnie wszystkie zbiegi okoliczności. A, nasz gospodarze to rudy Izraelita który siada z nami następnego dnia do śniadania na tle tęczowej flagi. Pytam więc wprost, czy jest gejem. Bez skrępowania odpowiada że tak. Ubawiło mnie to, bo ten gość to kwintesencja tego czego tak nienawidzą pewne nielubiane przeze mnie środowiska. :). Już go lubię. Jerozolima wita nas zimnem. Jeszcze wczoraj chodziliśmy w krótkich spodenkach, a dziś zakładamy na siebie wszystko co mamy. Zaskakuje nas budowlany chaos, nie tylko masa splątanych kabli, ale także hydraulika puszczona po ścianach zabytkowych budynków. U nas konserwator by na to nie pozwolił. Kierujemy się w stronę starego miasta, by liznąć trochę historii. Szukamy Groby Pańskiego, to kolejny cud że go znajdujemy. Wszystkie apki z nawigacja jakie mam gubią się lub wskazują dziwne miejsca jako wejście do tego sanktuarium. Zostaje na zewnątrz, Dorotka jako jedyna wierząca z naszej dwójki wchodzi do środka. Nie udaje jej się dopchać do samego grobu, szkoda. Po drodze podziwiamy jeszcze Ściana Płaczu i wskakujemy w autobus na dworzec kolejowy skąd ruszamy do Tel Awiwu.
Żegnamy Izrael
Tel Awiw to nowoczesne miasto i to właściwie wszystko co mogę o nim napisać. Może tylko jeszcze wspomnę że dość długo szukaliśmy knajpki w której moglibyśmy zjeść za resztę szekli które zostały nam w gotówce. I kiedy już byliśmy całkiem zrezygnowani trafiliśmy na bar z falafelami. Napisze tylko że były zielone i najsmaczniejsze jakie do tej pory jadłem. Tym wspomnieniem kończę naszą polkę galopkę po Izraelu.