Rumunia 2019
Podróż dobra na wszystko.
To nie była radosna podróż, a przynajmniej tak się nie zapowiadała. 29 lipca podjęliśmy najtrudniejszą i najsmutniejszą decyzję o uśpieniu naszego przyjaciela Iva. To był jeden z naszych “owczarków”, wariatuńcio jak mawiała moja mama. Pies który był oaza spokoju i prawdziwą bombą radości. Niestety zapadł na nerki i pomimo leczenie jego stan się pogarszał.
Wiem że to może dziwne, tracimy członka rodziny i jedziemy na wakacje. Uwierzcie mi wtedy to było jedyne co nam przyszło do głowy, nie chcieliśmy zapomnieć, chcieliśmy aby nasze myśli skierowały się gdzie indziej. To miało być nasze panaceum.
Dotarliśmy do Rumunii.
Nauczeni doświadczeniem poprzednich lat tym razem zaopatrzyliśmy się w box dachowy. Kupiony za 100 zł odebrany w Katowicach dzięki uprzejmości mojego kolegi z FB. Mamy dzięki temu porządek. Nie musimy już co wieczór przerzucać stuffu z tyłu na przednie fotele. Teraz nasz “Sleep Wagon” stał się prawie komfortowy. Nadal nie mamy w nim mebli, kibelka czy prysznica, ale nie o to nam chodzi. Bardziej jara nas sama podróż, nocleg na dziko, komfortowe i lajtowe wyjście ze strefy komfortu jaką mamy przez prawie cały rok. Nie chcemy wozić domu. I to nam chodzi. Dreszczyk emocji gdzie będziemy nocować, czy znajdziemy coś przed zmrokiem. Aby trochę ułatwić sobie życie korzystamy z “miejsc biwakowych” z jednej z grup na FB. Mocno nas rozczarowują, najczęściej są to parkingi, zatoczki przy drogach i inne tego typu atrakcje. Mówimy trudno, chcemy coś zwiedzić, a nie tylko szukać. Pierwsze miejsca biwakowe w Rumunii maja być w okolicach Cheile Turzi. Nie zrozumcie nas źle. Miejscówka jest przepiękna, my trafiliśmy tam chyba w możliwie najgorszym momencie. Oprócz kilku Holendrów, Czechów i Niemców przyjechał Romski tabor. Czym wyraźnie byli zaniepokojeni nasi sąsiedzi, którzy z nadzieją w oczach zaprosili nas do rozbicia namiotę pomiędzy nimi, a Romami. Było naprawdę tłoczno. Brak jakiejkolwiek prywatności, brak ustronnego miejsca na “jedynkę”, o “dwójce” nie wspominając, brak drewna i chmara psów skutecznie nas odstraszyła. Jest to na sto procent zajefajne miejsce na biwak poza sezonem. Postanowiliśmy zmienić miejsce na drugie rekomendowane przez wspomnianą grupę miejscówkę na drugim końcu wąwozu.
Okazało się że fotografia opisująca to miejsce była mistrzowska. Nie jest to nic innego, jak rżysko za barakami z pamiątkami. W międzyczasie zrobiło się ciemno, krótki przegląd satelitarnej wersji mapy i jedziemy nad rzekę. Co z tego że straszą tu ruiny jakiego PGR-u. Jest na lekko na uboczu, może nie tak jak pierwsze miejsce. Ale, jesteśmy sami, nikt nas z rańca nie będzie oglądał zastanawiając się co tu robimy. Nie robiąc kolacji idziemy spać. Zastanawiając się co dalej z miejscami z tej grupy. Wnioski są takie. Kolejny dalszy wyjazd nie odbędzie się w miesiącach wakacyjnych. Jeśli zależy wam na kameralności miejsca, dokładnie sprawdzajcie propozycje z grup caravaningowych lub szukajcie własnych. W deszczowy poranek odwiedzamy jeszcze lokalna atrakcje jaka jest Mihai Viteazu. Niestety z powodu opadów nie możemy pójść wytyczonym szlakiem, który jest po prostu zalany. Dorocie nie chce się drapać po błocie, ruszam więc sam by zobaczyć niewielka kaskadę.
Delta Dunaju.
Prawie na krechę, kierujemy się w kierunku delty Dunaju. Żałując że zrobiliśmy rezerwację wcześniej. Nie mamy czasu na podziwianie mijanych krajobrazów, szczególnie jedno miejsce nas zachwyca. Kompletnie nie przypomina Rumunii, bardziej stara Holandię, nasze Żuławy lub jakąś część Anglii. Boczna droga prowadzi nas wzdłuż stawów, z brzegami porośniętymi trzciną. Co jakiś czas spotkamy zagrody zbudowane z czerwonej cegły i pokryte czerwona dachówką. Widok jest bajkowy. Droga nie zapadłaby nam w pamięci, gdyby nie spotkanie z władcą Karpat niedźwiedziem. jego zachowanie było bardzo dziwne, podejrzewam więc że był chory, lub uczestniczył w kolizji która była kilkaset metrów dalej i był po prostu oszołomiony.
Docieramy o czasie, jednak spotykamy się odmową wykonania rejsu ponieważ pozostali “załoganci” chcą to zrobić jutro. Mówi się trudno i ruszamy na poszukiwanie odludnego miejsca na biwak. Podczas tych poszukiwań dwa razy zawisam na podwoziu i grzęznę dosłownie w maśle pośród słoneczników. Ostatecznie kończymy na łąkach nad Lacul Murughiol. Witają nas chmary komarów i zmuszają do schronienia się w samochodzie. Sam siebie “błogosławię” za pomysł zakupu zwykłej okiennej moskitiery na rzepy, Dzięki niej możemy spać w aucie bez zamykania klapy, co znacząco przekłada się na wentylację i komfort snu w parne noce. Rano ok. 10 rano (sic) meldujemy się na przystani. Cóż możemy napisać, delta Dunaju zachwyca, płyniemy kanałami , mijając na brzegach okazałe rezydencje i domki jak z naszych RODOS. Kanał miejscami zalatuje, czuć że jest problem ze ściekami. cały czas wypatrujemy obiecanych stad ptaków. To rozczarowanie, widzimy raptem kilka łabędzi i kilkanaście kaczek. Później się dowiadujemy że jeśli chcieliśmy zobaczyć ptasi spektakl to powinniśmy wypłynąć przed świtem. Mści się na nas pośpiech.
Kierunek Ukraina
Rozczarowani z własnej winy ruszamy w drogę powrotną. Po drodze czeka nas niezapowiedziana atrakcja. Są to ruiny starożytnej Twierdzy Dinogetia (Cetatea Dinogetia), wybudowana przez Geto-Dacian, później należącej do Rzymian, którzy wybudowali potężne mury dochodzące do 2,5 m grubości i dołożyli czternaście wież. Była jedną z czterech? twierdz tworzących sieć Rzymskich warowni broniących tej prowincji.
Rumunia w tym rejonie co prawda graniczy z Ukrainą, lecz niema z nią przejścia granicznego. Aby dostać się do Odessy najkrótsza trasą należy kierować się na prom w mieście Gałacz, a następnie drogą E87 w kierunku punktu granicznego w miejscowości Giurgiuleşti w Mołdawii. Tutaj musieliśmy kupić winietę w cenie ok 30 PLN na przejazd ok. 2,5 kilometrowego odcinka do kolejnego punktu granicznego znajdującego się na granicy Mołdawsko-Ukraińskiej. Niby pierwsze przejście jest na terenie Unii, pomimo to zostaliśmy tam dokładnie sprawdzeni przez służby. Kolejne to Ukraina będąca w stanie wojny. Pogranicznicy pod bronią z uśmiechem dokonujący kontroli naszego Forda. Zero stresu. Coraz bardziej lubię ten naród. Po krótkich poszukiwaniach znajdujemy wspaniałe miejsce na biwak. Jest to stary sad oliwny położony na niewielki wzgórzu. Wieczór jest niesamowity, grają cykady, czasem gdzieś bardzo daleko zaszczeka pies i zero komarów choć okolica pełna jest jezior. To najprzyjemniejszy wieczór na tym wyjeździe. co z tego że bez ogniska którego nie rozpalaliśmy ze względu na ryzyko pożaru. Lampka kempingowa i cykady robią klimat, do tego niezwykle czarne niebo z niezliczoną ilością gwiazd. Kolejnego dnia trafiamy do miasta Izmaił. Tutaj zaopatrujemy się w lokalna kartę GSM i gasimy pragnienie kwasem chlebowym z beczki sprzedawanym przez babuszkę na ullicy.
Odessa
Trasa wiedzie wzdłuż wybrzeża, liczymy na piękne widoki i wyludnione plaże. Zamiast tego trafiamy w sam środek kurortów, ulicami przewalają się tłumy, tak będzie do samej Odessy. Może to piękne miasto, zapewne ma bogatą historię. Nas nie powaliło, zaliczyliśmy Schody Patiomkinowskie, krótki spacer w tłumie i obiadokolację w Garażu. Z ulgą wyjeżdżamy z tego “młyna” i kierując się w kierunku Kamieńca z prawdziwa przyjemnością zanurzamy się w Ukraińską i całkiem nieturystyczną wieś. Droga jak to na Ukrainie, miejscami dobra, miejscami nieprzejezdna. Nie spieszymy się, mamy już zapas czasu. Już niedługo dowiadujemy się jakie to złudne. Długo nie możemy znaleźć miejsca na biwak, trafiamy na olbrzymie pola kukurydze poprzecinane duktami na których brak jakichkolwiek zatoczek by zaparkować. Aplikacja Park For Night pokazuje najbliższe miejsce za jakieś 60 km. Niestety musimy zawrócić, droga okazała się nieprzejezdna dla osobówki. Jest późno, chcemy tylko spać. Z jednej stacji benzynowej nas przeganiają, na drugiej przytulamy się do Tirów.
Szlakiem Trylogii.
“Bar wzięty”. Chyba wszyscy znają te słowa. Niewiele pozostało z potężnej ongiś twierdzy tworzącej system obronny Rzeczypospolitej na Kresach Wschodnich. Bar, a wcześniej Rów należał do możnych Księstwa Litewskiego by po śmierci ostatniego z Koriatowiczów znaleźć się w Koronie Królestwa Polskiego. Swoja nową nazwę Bar zawdzięcza Królowej Bonie która nazwała go tak na pamiątkę swego dziedzictwa w Bari. Burzliwe były losy tej twierdzy, która przechodziła z rak do rąk, Polskich, Kozackich , Tureckich by ostatecznie po pokoju zawartym 1699 roku powrócić wraz z Podolem do Polski. Niespełna 70 lat w 1768 roku później Polska szlachta zawiązała tu konfederację skierowana przeciwko carowi i wspieranemu przez niego Poniatowskiemu. W dniu dzisiejszym niewiele pozostało z potężnej warowni, swego czasu trzecie co do wielkości na tych terenach. Po murach obronnych pozostał niewielki kamienny wzgórek, a po mieście kilka kościołów. Opuszczamy Bar i ruszamy w kierunku Kamieńca Podolskiego.
Nie będę się rozpisywał bo byłoby to zwykłe lanie wody. Spodobała nam się jego “transylwańska” architektura i to wszystko. Ups, to nie wszystko. Jeden z mostów, ten przebiegający przez podgrodzie jest płatny. No i poznaliśmy tu fantastyczną parę autostopowiczów z Belgradu. Sandra i Marijan, jeśli kiedyś tu zajrzycie, to serdecznie Was pozdrawiamy.
Znacznie większe wrażenie zrobił na nas Chocim. Zarówno miasteczko w którym czas się jakby zatrzymał, jak i sam zamek. Położony nad Dniestrem w zagłębieniu terenu. Trafiliśmy tam przed świtem i Tobie proponujemy to samo. Robi niesamowite wrażenie, podświetlony z każdej strony z olbrzymimi murami. Załapaliśmy się także na wycieczkę z przewodnikiem, to znaczy nie tyle skorzystaliśmy z przewodnika, co go podsłuchiwaliśmy. Z uwaga słuchaliśmy co pani mówiła na temat bitew i jego historii. Rozumiałem piąte przez dziesiąte, wyłapałem jednak kilka słów. Opowiadała o Mołdawskich hospodarach o Polskim panowaniu, o starciach z Turkami, wspomniała także o Polskiej dumie Husarii. Do tego dołożyliśmy sami z siebie spacer po murach dolnego zamku, naprawdę polecamy.
Lwów
Lwów jaki jest każdy wie (no prawie każdy :)) Mamy tu kwaterkę, w centrum miasta i niewiele czasu. Standardowo odwiedzamy palarnię kawy w której “funduję” Dorocie kawę z karmelem przypalanym gazowa lutownicą, odwiedzamy też trabanta na warszawskich blachach i to tak nam zlatuje pół nocy i poranek. Nie wiem jak to się stało, ale już trzeci raz będąc w tym mieście zapominam o Szewczenkowskim gaju. może następnym razem. To już koniec naszej wyrypy ku pamięci naszego przyjaciela Iwana.
Jeden komentarz